Moja babcia traktowała czytanie kryminałów jako wstydliwą
przyjemność, jak zjedzenie całego pudełka czekoladek, która nie do końca
przystoi prawdziwemu intelektualiście tudzież człowiekowi na tak zwanym
poziomie. Wychowana w tym duchu, pozwalam sobie na kryminały w pociągu, by
skrócić czas podróży, na wakacjach, kiedy palące słońce nie pozwala na
nadmierną koncentrację, oraz po przeczytaniu czegoś bardzo, bardzo ambitnego.
Skończyłam czytać „Czarodziejską górę”. Zasługiwałam na porządny kryminał.
Potrzebowałam czegoś pilnie i nagle, potrzebowałam czegoś do mnie wciągnie i
pochłonie, co przeczytam w jeden góra dwa wieczory („Czarodziejską górę”
czytałam trzy tygodnie…). Mój obłąkany
wzrok natknął się na zakupiony przez mego Małżonka „Mózg Kennedy’ego”. Fakt zakupu
książki przez Małżonka jest o tyle istotny iż sama pewnie nigdy nie
zdecydowałabym się na zakup tej książki, nie zachęciłoby mnie do tego ani nazwisko
autora (Mankell nie należy do moich ulubionych pisarzy), ani tytuł, ani szata
graficzna okładki. Cóż, po przeczytaniu „Mózgu Kennedye’go” dochodzę do wniosku, że niewiele
bym straciła.
Rozczaruje się ten, kto sądzi, że
intryga powieści dotyczy w jakimkolwiek stopniu mózgu Kennedy’ego. Owszem, mózg
tragicznie zmarłego prezydenta USA pojawia się kilkakrotnie w tekście powieści,
by czym prędzej zniknąć. Nie z tego powodu jednak zdecydowanie nie jest to
książka, od której nie można się oderwać (przy czym jest to podsumowanie dość
łaskawe). Z kryminałem łączy powieść w zasadzie tylko trup ścielący się na jej
stronach dość gęsto. „Mózg Kennedyego” niestety nie wzbudza specjalnych emocji,
mimo iż opisuje dość dramatyczną historię, jaką jest samobójcza śmierć młodego
człowieka, Henryka Cantora, oraz próby wyjaśnienia przez zrozpaczoną matkę,
Louis, przyczyn tej śmierci. Postaci w książce są nakreślone w sposób bardzo
powierzchowny, mało wiarygodny intelektualnie oraz emocjonalnie. Nie czujemy
bólu i rozpaczy matki, nie czujemy jej wątpliwości i rozterek, nie podążamy za
jej tokiem rozumowania, jej kroki wydają nam się irracjonalne.
Kobieta lata po całym świecie w totalnym chaosie, co kilkadziesiąt godzin jest
na innym kontynencie gdzie nie ma najmniejszego problemu z odnalezieniem nie
tylko się, ale też osób i miejsc, które chce odnaleźć (przy czym z tak zwanego
opisu miejsca Mankell dostaje zero, Mozambik równie dobrze mógłby być u niego Macedonią
lub Tybetem, Hiszpan Wietnamczykiem, po czemu jak sądzę przeszkody są
poważniejsze niżby mieszczanin miał zostać szlachcicem). Cała intryga jest w
powieści nakreślona bardzo słabo, jest niespójna, nie klei się. Mózg (nomen
omen) nie podsuwa nam potencjalnych rozwiązań zagadki śmierci Henryka. Generalnie źle, źle i bardzo źle.
Jedynym, co ratuje
książkę, jest jej wątek szalejącego w Afryce wirusa HIV, oraz śmiertelnego
żniwa zbieranego przez AIDS na tym kontynencie. W pewnym momencie prowadzone
przez Louis prywatne śledztwo dociera do prowadzonych w tajemnicy eksperymentów
na ludziach mających doprowadzić do odnalezienia szczepionki/lekarstwa na HIV.
Mankell stawia też niewygodne pytania, zastanawia się dlaczego nikt nie ratuje
Afryki, skazując ją tym samym na powolną śmierć, dlaczego prace nad lekarstwem przeciw AIDS trwają tak
długo. Te pytania budzą oburzenie i sprzeciw. Być może sensem istnienia książki
i jej misją jest zwrócenie oczu czytelniczego świata na umierającą na AIDS
Afrykę. Tak postawiwszy kwestię, nie można już jednak dać obiektywnej
rekomendacji czytać – nie czytać.
Ogólna ocena: 2/6.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz