poniedziałek, 5 stycznia 2015

Henning Mankell, Mózg Kennedy'ego


Moja babcia traktowała czytanie kryminałów jako wstydliwą przyjemność, jak zjedzenie całego pudełka czekoladek, która nie do końca przystoi prawdziwemu intelektualiście tudzież człowiekowi na tak zwanym poziomie. Wychowana w tym duchu, pozwalam sobie na kryminały w pociągu, by skrócić czas podróży, na wakacjach, kiedy palące słońce nie pozwala na nadmierną koncentrację, oraz po przeczytaniu czegoś bardzo, bardzo ambitnego. Skończyłam czytać „Czarodziejską górę”. Zasługiwałam na porządny kryminał. Potrzebowałam czegoś pilnie i nagle, potrzebowałam czegoś do mnie wciągnie i pochłonie, co przeczytam w jeden góra dwa wieczory („Czarodziejską górę” czytałam  trzy tygodnie…). Mój obłąkany wzrok natknął się na zakupiony przez mego Małżonka „Mózg Kennedy’ego”. Fakt zakupu książki przez Małżonka jest o tyle istotny iż sama pewnie nigdy nie zdecydowałabym się na zakup tej książki, nie zachęciłoby mnie do tego ani nazwisko autora (Mankell nie należy do moich ulubionych pisarzy), ani tytuł, ani szata graficzna okładki. Cóż, po przeczytaniu „Mózgu Kennedye’go” dochodzę do wniosku, że niewiele bym straciła.

Rozczaruje się ten, kto sądzi, że intryga powieści dotyczy w jakimkolwiek stopniu mózgu Kennedy’ego. Owszem, mózg tragicznie zmarłego prezydenta USA pojawia się kilkakrotnie w tekście powieści, by czym prędzej zniknąć. Nie z tego powodu jednak zdecydowanie nie jest to książka, od której nie można się oderwać (przy czym jest to podsumowanie dość łaskawe). Z kryminałem łączy powieść w zasadzie tylko trup ścielący się na jej stronach dość gęsto. „Mózg Kennedyego” niestety nie wzbudza specjalnych emocji, mimo iż opisuje dość dramatyczną historię, jaką jest samobójcza śmierć młodego człowieka, Henryka Cantora, oraz próby wyjaśnienia przez zrozpaczoną matkę, Louis, przyczyn tej śmierci. Postaci w książce są nakreślone w sposób bardzo powierzchowny, mało wiarygodny intelektualnie oraz emocjonalnie. Nie czujemy bólu i rozpaczy matki, nie czujemy jej wątpliwości i rozterek, nie podążamy za jej tokiem rozumowania, jej kroki wydają nam się irracjonalne. Kobieta lata po całym świecie w totalnym chaosie, co kilkadziesiąt godzin jest na innym kontynencie gdzie nie ma najmniejszego problemu z odnalezieniem nie tylko się, ale też osób i miejsc, które chce odnaleźć (przy czym z tak zwanego opisu miejsca Mankell dostaje zero, Mozambik równie dobrze mógłby być u niego Macedonią lub Tybetem, Hiszpan Wietnamczykiem, po czemu jak sądzę przeszkody są poważniejsze niżby mieszczanin miał zostać szlachcicem). Cała intryga jest w powieści nakreślona bardzo słabo, jest niespójna, nie klei się. Mózg (nomen omen) nie podsuwa nam potencjalnych rozwiązań zagadki śmierci Henryka.  Generalnie źle, źle i bardzo źle.

Jedynym, co ratuje książkę, jest jej wątek szalejącego w Afryce wirusa HIV, oraz śmiertelnego żniwa zbieranego przez AIDS na tym kontynencie. W pewnym momencie prowadzone przez Louis prywatne śledztwo dociera do prowadzonych w tajemnicy eksperymentów na ludziach mających doprowadzić do odnalezienia szczepionki/lekarstwa na HIV. Mankell stawia też niewygodne pytania, zastanawia się dlaczego nikt nie ratuje Afryki, skazując ją tym samym na powolną śmierć, dlaczego  prace nad lekarstwem przeciw AIDS trwają tak długo. Te pytania budzą oburzenie i sprzeciw. Być może sensem istnienia książki i jej misją jest zwrócenie oczu czytelniczego świata na umierającą na AIDS Afrykę. Tak postawiwszy kwestię, nie można już jednak dać obiektywnej rekomendacji czytać – nie czytać.
Ogólna ocena: 2/6.


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz