poniedziałek, 21 grudnia 2015

"Ścieżki północy", Richard Flanagan, 49/52

Kupuję „Ścieżki północy” Richarda Flanagana zachęcona hasłami z okładki: „zniewalająco piękna książka” (Sunday Times), „wielka powieść” (New York Times), „zostaje w pamięci na zawsze” („The Times”) , no i Bookerem 2014. Po przeczytaniu podzielam tę opinię, ale moja historia z książką jest trudna.
 
Przyznam, że książka nie zachwyciła mnie od razu. Od nieprzeczytania byłam tylko o mały włos Zaczęłam ją czytać w Warszawie, w wielkim biegu (to 52 challenge nieco mnie jednak stresuje), pobieżnie, kartkować w zasadzie, wśród tysiąca innych spraw do załatwienia, i w efekcie zniechęcona odłożyłam ją na półkę po ok 70 stronach.
 
Wróciłam do niej, a w zasadzie zaczęłam czytać od początku, na wakacjach na Teneryfie. Widok na majestatyczne Los Gigantos, szum fal Oceanu Atlantyckiego oraz miarowe oddechy moich porażonych tlenem dzieci okazały się idealnym tłem do lektury tej książki. I wreszcie, w końcu, zachwyciłam się, choć być może mogłabym pomyśleć o wielu bardziej wakacyjnych lekturach. Książka okazała się faktycznie niesamowicie piękna, i zdecydowanie warta przeczytania. Nie da się jej jednak czytać w autobusie, to książka wymagająca ciszy, skupienia i uwagi, trochę jak poezja.
Książka opowiada o losach żołnierzy przebywających w japońskim obozie jenieckim i pracujących przy budowie Kolei Śmierci, 400 kilometrowej linii kolejowej wiodącej z Bangkoku w Tajlandii do Rangunu w Birmie. Budowa tej kolei miała dla Japonii strategiczne znaczenie w czasie II wojny światowej, miała umożliwić szybkie przemieszczanie się oraz aprowizację cesarskiej armii w związku z planowaną ofensywą na Indie. Z tego względu Japończycy dążyli do jej wybudowania za wszelką cenę, bez względu na jakiekolwiek koszty, w tym a może przede wszystkim bez względu na koszty ludzkie. Trudno określić, jak wiele ofiar pochłonęła budowa tej linii, szacunki wahają się między 100 a 200 tysiącami zmarłych. Jednym z więźniów pracujących przy budowie linii kolejowej był ojciec Richarda Flanagana, któremu zresztą dedykowana jest książka. „Ścieżki północy” ocalają te często bezimienne ofiary od zapomnienia, nadają im imiona oraz nazwiska.
Głównym bohaterem „Ścieżek północy” jest Dorrigo Evans, z zawodu jest chirurg. Kiedy wybucha II wojna światowa, Dorrigo trafia do obozu jenieckiego, ale tam jego walka dopiero się zaczyna. W koszmarnych warunkach, w piekle birmańskiej dżungli, jako chirurg toczy zacięty bój o życie setek, dziesiątek swoich towarzyszy, o życie każdego z nich. Jego przeciwnik to sterowany kodeksem bushido japoński obłęd wojenny. Obraz obozu jenieckiego w dżungli jest wstrząsający, podobnie jak nieprawdopodobne okrucieństwo Japończyków wobec jeńców, stosowane w imię kultu Cesarza, ślepe na ból i cierpienie (japońscy żołnierze podczas dekapitacji deklamują haiku; książka zawiera zresztą wiele odniesień do literatury japońskiej - tytuł powieści został zainspirowany przez klasyczne haiku Matsuo Basho).
Ale „Ścieżki północy” to nie tylko powieść wojenna, ale również love story, na dodatek oparta na prawdziwej historii opowiedzianej pisarzowi przez ojca. Naprawdę bardzo romantycznej, choć zarazem tragicznej.
Książka jest bardzo poetycka, momentami przypomina japońskie haiku. Nawet zawarte w niej opisy dramatycznych wydarzeń oraz drastycznych scen mają w sobie swojego rodzaju smutne piękno. Znalazłam też w tej książce świetny fragment dotyczący literatury: „Dobra książka (…) sprawia, że chce się ją przeczytać jeszcze raz. A książka wielka każe człowiekowi jeszcze raz przeczytać swoją duszę”. Czytałam swoją duszę czytając „Ścieżki północy”, i Wam to też serdecznie polecam.
Ogólna ocena: 5,5/6
Richard Flanagan, „Ścieżki północy”, Wydawnictwo Literackie

 

środa, 2 grudnia 2015

Humory Hipolita Kabla

Wybrałam „Humory Hipolita Kabla” Roksany Jędrzejewskiej - Wróbel na wieczorną lekturę dla mojego syna z absolutną premedytacją. Było już późno, wieczór rozkładał przede mną szeroki wachlarz możliwości i sposobów spędzania wolnego czasu. Warunek był jeden: Jeremi musiał spać.

Ze złośliwą radością w sercu i przebiegłym uśmieszkiem obwieściłam mu, że na dobranoc będziemy czytać „Humory Hipolita Kabla”. Już byłam w ogródku, już witałam się z gąską na widok stron uroczo zadrukowanych małą czcionką, widocznych na pierwszy rzut oka zdań podrzędnie złożonych oraz przebijających się tu i ówdzie (niczym przebiśniegi…nadchodziła wiosna w mym domu…!) słów których zrozumienie mogłoby sprawić trudność przeciętnemu gimnazjaliście (with all due respect). W starciu Jeremi vs Hipolit zdecydowanie stawiałam na Hipolita, typując nokaut w okolicach trzeciej strony.
Niestety przegrałam ten zakład. Z kretesem, bo w końcu przeczytaliśmy o wszystkich humorach Hipolita, przegrałam sromotnie, albowiem lektura książki (a zwłaszcza zawarte tam przekleństwo: „do jasnej parówki!”) podziałała na Jeremiego jak zastrzyk adrenaliny. Nie pytajcie co było dalej.
Hipolit to jamnik neurotyk i hipochondryk (to ostatnie słowo pada nawet w tekście). Zapytałam  Jeremiego czy wie, kto to jest hipochondryk mając już w głowie pełną satysfakcji odpowiedź. Niestety odpowiedział że owszem, wie, i że on jest hipochondrykiem. Jedną z najczęstszych rozrywek Hipolita jest użalanie się nad sobą tudzież uskarżanie się na cały świat. Jego najlepszy przyjaciel to kot Alojzy Kocioł, który w zamian za kaszankę i wątrobiankę jest gotów zdradzić Hipolitowi własne marzenie. Na marginesie, kota Alojzego Kotła niniejszym ogłaszam najlepiej nazwanym kotem wszechczasów. Jeremiemu zresztą  jak mi wyznał, kot Kocioł podobał się najbardziej. Bardzo mnie tym wzruszył, bo mnie też. Jemu dlatego, bo był taki wielki i mądry, i mnie w sumie też.
Przygody Hipolita faktycznie są urocze i bardzo zabawne, no i w każdej występuje kot Kocioł. Większość przygód wynika z humorów Hipolita, a że Hipolit ma naturę dość chwiejną, nie narzeka na brak rozrywek. Z każdej przygody wynika też jakiś pozytywny przekaz, więc i czytający ma przy okazji lektury możliwość dodania czegoś od siebie (ja zawsze korzystam z tej możliwości) – i rozwinięcia myśli, skonfrontowania jej z rzeczywistością, czy też bezwzględnego wykorzystania na własne potrzeby. Jest i motyw bożonarodzeniowy, więc na prezent nadaje się w sam raz.

A zatem w celach usypiania broń Boże nie używajcie, w każdych innych – jak najbardziej polecam. Jedyne zastrzeżenie: cztery lata to według mnie absolutne minimum na przeczytanie tej książki.

„Humory Hipolita Kabla”, Roksana Jędrzejewska – Wróbel, Wydawnictwo Adamada.

 

poniedziałek, 30 listopada 2015

O Mai, Findzie, zombie oraz cieście z kokosem, „Maja i jej świat. Ciekawość” Anny Obiols


Jeżeli chodzi o recenzje książek dla dzieci, moja rola jest podrzędna i poboczna, pierwszym recenzentem jest zawsze mój syn. Jego osądy są bezwzględne, kategoryczne oraz błyskawiczne. Tak też było w przypadku książki „Maja i jej świat. Ciekawość” autorstwa Anny Obiols. Natychmiast po zakończeniu czytania zakrzyknął z entuzjazmem: „Jeszcze raz!”. I wszystko jasne. To znaczy prawie, czytanie było czynnością wysokiego ryzyka, odbywało się rano, i groziło strasznymi konsekwencjami w postaci spóźnienia się do przedszkola, pracy, itp. Ale daliśmy radę.
„Maja i jej świat” to pięknie napisana opowieść o tym, jak do klasy Mai dołączyła nowa dziewczynka, Finda, pochodząca z Afryki. Finda wygląda inaczej, mówi w innym języku, ma inne obyczaje. Maja i Finda zaprzyjaźniają się. Wszystko związane z Findą jest dla Mai bardzo ciekawe. I budzi ogromną ciekawość. Słuchającego dziecka również.
Książka ma więc walory edukacyjne, ale nie nachalne, tylko subtelnie przemycone (Afryka jest zresztą super na rozbudzenie ciekawości), uczy tolerancji i otwartości na drugiego człowieka. Rozbudza ciekawość świata. I nie tylko. Przy drugim czytaniu, które było już interaktywne, z moimi licznymi komentarzami do tekstu (najwyraźniej potęgującymi ciekawość), Jeremi postanowił rozbudzić i moją ciekawość. Zeskoczył z łóżka, wykrzywił twarz i zakrzyknął „A wiesz mama, tak wygląda zombie!”.
Przygoda z Findą nie kończy się wraz z ostatnią linijką. Książka zawiera swoistą „to do list”, oczywiście inspirowaną Afryką i przygodami Mai. To m.in. samodzielne wykonanie a następnie zagranie w afrykańską grę awale, oraz zrobienie afrykańskiej maski. Zawsze miło dostać taką inspirację jeżeli chodzi o spędzanie wolnego czasu z dzieckiem, dla mnie nigdy ich za wiele. Nasza lista zadań do wykonania została spontanicznie rozszerzona o zrobienie ciasta czekoladowego z kokosem (ulubionym deserem Findy). Ciasto było autorskim pomysłem Jeremiego, widać oprócz ciekawości książka rozbudza również kreatywność.  
Jak się okazało, może zbyt pochopnie zgodziłam się na rozszerzenie listy o ciasto czekoladowe z kokosem, a już na pewno na uczynienie z tej pozycji numeru jeden na naszej liście. Wieczorem wyszliśmy z mężem do teatru (udało się….), a potem do restauracji na kolację. Było miło, było wino. O szóstej rano obudził mnie rozgorączkowany Jeremi: „Mamo, mamo, musimy zrobić ciasto czekoladowe z kokosem! To numer jeden na naszej liście…!”. Pomimo kilku chwil wahania stwierdziłam że zignorowanie tak pięknie ułożonego planu byłoby skrajnie niewychowawcze. Z lekka nieprzytomny Mąż poszedł zatem do sklepu po składniki na ciasto, po czym o siódmej trzydzieści zamienił się w  Robinsona Crusoe rozbijającego kokosy (za co niniejszym bardzo przepraszam wszystkich sąsiadów). A my z Jeremim zrobiliśmy ciasto. Wyszło obłędne.
Przed nami numer dwa i numer trzy z listy. I kolejna z książek z serii o Mai – ponieważ zgadzam się z moim synem: książka bardzo mi się podobała.
„Maja i jej świat. Ciekawość” Anna Obiols, Wydawnictwo Adamada

wtorek, 24 listopada 2015

Bezwględnie przeczytajcie "Ja nie jestem Miriam" Majgull Axelsson

Po serii porażek w rodzaju "Anglik na wsi", nastała wreszcie dobra passa i w ręce wpadają mi właściwie same dobre książki. Bez zbędnych wstępów oficjalnie przyznaje „Ja nie jestem Miriam” autorstwa Majgull Axelsson sześć na sześć punktów, zostawiając sobie czas na niezbędne w tym wypadku wyjaśnienia w dalszej części recenzji. BARDZO mi się ta książka podobała. Oczywiście, z wielu względów, bo tylko wielość względów gwarantuje moją tak pochlebną opinię, o którą jak wiecie nie jest łatwo (Zuza J., popraw mnie jeżeli się mylę, to trzecia książka na szóstkę którą przeczytałam w tym roku, trzecia z czterdziestu siedmiu!!!!). 

Wzgląd pierwszy to interesująca fabuła. A dokładniej, „Ja nie jestem Miriam” to piękna i wzruszająca opowieść o losach kobiety uwikłanej w historię, a zarazem unoszonej jej rwącym nurtem, w której przewijają się wątki związane z Holocaustem, tolerancją wobec Romów, oraz z sytuacją kobiet od zawsze, na całym świecie.

Już pierwsza scena książki jest niezwykle przejmująca. Oto świętująca swoje osiemdziesiąte piąte urodziny Miriam, matka, babcia, teściowa, wyznaje nagle swoim najbliższym: „Ja nie jestem Miriam….”. Rodzina jest skonsternowana i zaniepokojona – czy to początki demencji…?

Bez obaw, Miriam wszystko doskonale pamięta, pomimo iż to pamięć bolesna, o zdarzeniach, które nie powinny się wydarzyć, o ludziach, których nie powinno już nie być. Staruszka odkrywa swoje tajemnice przed wnuczką Camillą. Opowiada jej o swoim poprzednim życiu, w którym była Romką, Maliką. Z racji swojego pochodzenia uwięzioną w Auschwitz, a następnie w Ravensbruck, gdzie sama cudem, jak większość ocalałych, przeżyła. O zbawieniu, czyli o pierwszych latach w Szwecji, spędzonych pod przybraną tożsamością Miriam, o całym swoim życiu spędzonym pod tą przybraną tożsamością. 

Malika – Miriam nie zdradziła swojego prawdziwego pochodzenia nigdy, nikomu. Nie tylko ze względu na z uwagi na ostracyzm społeczny względem Romów, ale też z uwagi na kwestie natury formalnej - w Szwecji do 1954 r. obowiązywał zakaz imigracji Romów. Rozumiem, że taka książka jak "Ja nie jestem Miriam" może być dla Szwecji trudna. Majgull Axelsson opisuje ciemne strony szwedzkiej historii związane z traktowaniem Romów, co moim zdaniem, zważywszy na fakt że Szwecja stała się tolerancyjnym Edenem, jest jednak pozytywnym przesłaniem – skoro Szwecji udało się zwalczyć uprzedzenia, innym też może się udać. Yes we can.


Wzgląd drugi, styl. Wiadomo rzecz pierwszorzędna, Majgull Axelsson unika szczęśliwie pułapki patosu związanej z pisaniem o Holokauście, nie zastawia na czytelnika sieci tanich wzruszeń. 

Wzgląd trzeci, ostatni o którym napiszę, książka skłania do wielu refleksji. No naprawdę ;) Pomimo iż historia Miriam jest niezwykła, płynący z niej przekaz jest w wielu miejscach uniwersalny. Miriam, po koszmarnych przeżyciach w czasie wojny, jest wdzięczna za każdy szczegół codzienności, za całą normalność jakiej doznaje w życiu. Kocha każdą uciążliwość z nią związaną, na nic nie narzeka, nie uskarża się na żadne drobnostki. Przesłanie Miriam powinni chyba wziąć sobie do serca wszyscy narzekający na złe samopoczucie z powodu pogody. Dla mnie niezwykle wzruszające były te fragmenty książki w których Miriam z czułością wypowiadała się trudach codzienności. 

O czymś innym jeszcze myślałam czytając tę książkę. Miriam całe życie żyła w tajemnicy. Tak bliska, pozostawała dla swojej rodziny zagadką. W pewnym sensie każdy z nas jest taką zagadką, nawet na najbliższych. Popatrzcie inaczej na swoją Babcię. Nie tylko jak na Babcię, zajmującą się WAMI i piekącą DLA WAS szarlotkę, ale jak na człowieka ze swoją własną historią i tajemnicami. Zmieńcie perspektywę.

Mądra, piękna i wzruszająca książka. Przeczytajcie koniecznie. Ja biegnę do księgarni po kolejne książki Majgull Axelsson.


Ogólna ocena: 6/6.

Majgull Axelsson, „Ja nie jestem Miriam”, Wydawnictwo W.A.B.

I pamiątkowe zdjęcia.







środa, 28 października 2015

„Uległość”, Michel Houellebecq

Zazwyczaj wychodzę z księgarni z naręczem książek oddając się przyjemnym rozmyślaniom od czego zacznę czytanie. Przy okazji ostatnich zakupów czytelniczych nie miałam najmniejszych wątpliwości, że na pierwszy ogień (bez negatywnych konotacji proszę) pójdzie „Uległość” Michela Houellebecqa, pisarza, którego nazwisko każdy w Polsce wymawia inaczej.

Pamiętam doskonale gorące lato 2006, kiedy odkryłam Michela Houellebecqa. „Platformę” i „Cząstki elementarne” pochłonęłam, porażona trafnością spostrzeżeń, zachwycona bezkompromisowością w formułowaniu niewygodnych i kontrowersyjnych tez oraz odważnym językiem. Znalazłam swojego nowego boga. „Poszerzenie pola walki” oraz „Mapa i terytorium” nieco mnie rozczarowały, eksplorowały podobne rewiry tematyczne jak dwie poprzednie książki, ale jak dla mnie były pozbawione ich siły rażenia.
„Uległość” jest zasadniczo odmienna od wcześniejszych książek Houellebecqa. To dość przerażająca polityczna dystopia. Rzecz dzieje się w przyszłości, we Francji wybory wygrywa Bractwo Muzułmańskie. Zaczynają się dziać rzeczy straszne, niczym z koszmaru największego ksenofoba. Zmiany następują w dziedzinie edukacji (gdzie zwycięska partia zmienia nazwy uczelni, weryfikuje wykładowców pod względem wyznania, wprowadza obostrzenia dotyczące stroju dziewcząt) oraz w sferze życia codziennego, gdzie m.in. pogłębia się dyskryminacja kobiet. Jak zachowa się w tej sytuacji główny bohater, wiodący do tej pory dość spokojne życie wykładowcy uniwersyteckiego…? Typowy Francuz, reprezentant starego porządku, niby orientujący się w rzeczywistości, ale mimo wszystko lekko archaiczny (z doktoratem dotyczącym J. K. Huysmansa). Tytuł książki subtelnie sugeruje odpowiedź.

Książka jest totalnie drażliwa politycznie, i chyba tylko znany ze swej miłości do islamu (który nazwał najgłupszą religią świata) Houellebecq mógł ją napisać. Strasznym przypadkiem jej wydanie we Francji w zbiegło się w czasie z atakami na redakcję „Charlie Hebdo”. Wydaniu w Polsce towarzyszy narastający w Europie kryzys w sprawie uchodźców. To wszystko można odczytywać za znaki świadczące o tym, że profetyczne wizje Houellebecqa nie są takie niemożliwe do spełnienia a scenariusz zarysowany w „Uległości” to nie jest political fiction, ale najprawdopodobniej nieodległa przyszłość. Książka jest doskonałym orężem dla wszelkiej maści radykałów, narodowców, oraz przeciwników przyjmowania uchodźców (jeżeli czytają). Utwierdza w przekonaniu co do już istniejących uprzedzeń, daje zarzewie nowym.
Problemu a raczej kwestii rosnącej mniejszości muzułmańskiej w Europie nie da się nie zauważyć. Mój blog nie jest o polityce (to nie mieści się w zakresie podtytułu), dlatego sama powstrzymam się od wyrażenia poglądu w tej sprawie. Ideolo  „Uległości”  jest dla mnie jednak dość nachalne i wprost, czego nie lubię, bez względu na to, jaki mam pogląd polityczny w danej sprawie.  Książka wydała mi się bardzo powierzchowna. Żadnego efektu WOW. W zasadzie najciekawsze w niej były dla mnie fragmenty dotyczące twórczości J. K. Huysmansa, reszta raczej drażniąca

Ogólna ocena: 3,5/6

Michel Houellebecq, „Uległość”, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2015

poniedziałek, 5 października 2015

"Światło, którego nie widać", Anthony Doerr, wreszcie kolejne 6/6!


„Światło, którego nie widać” Anthony’ego Doerra dostałam (od najlepszego z Mężów, notorycznie kupującego mi książki). I doskonale, że dostałam tę książkę, bo nie jestem pewna, czy sama bym ją kupiła. Z jednej strony staram się czytać nagrodzone książki, a „Światło, którego nie widać” zdobyło nagrodę Pulitzera 2015. Z drugiej strony, z tyłu książki jest opis z okładki...Dostałam, więc musiałam przeczytać. I doskonale, bo nieprzeczytanie tej książki byłoby straszną czytelniczą stratą.
Zaczęłam czytać z lekkim sceptycyzmem, dowiedziawszy się, że primo akcja książki rozgrywa się w czasach II wojny światowej, a secundo jej bohaterowie to niewidoma francuska dziewczynka Marie – Laure (tylko raz nazwana w druku Marie – Claire za co należą się brawa tłumaczowi Tomaszowi Wyżyńskiemu) oraz uzdolniony sierota z Niemiec, Werner Pfenning. Obawiałam się kolejnej tendencyjnej książki o czasach II wojny światowej, próbującej wyłudzić wzruszenie czytelnika za pomocą sprawdzonego zestawu narzędzi – kaleka i sierota wydawali się idealnie do tego nadawać. Oczywiście nie chodzi mi o to, że te wzruszenia są złe. Kocham wzruszenia i dość łatwo się wzruszam. Chodzi o pewną dozę taktu ze strony pisarza, szacunku do czytelnika, by nie podawać mu po raz tysięczny tego samego dania przyprawionego dokładnie w ten sam sposób.
Książka jest reklamowana jako książka o miłości, ale poszukiwacze wątków stricte romansowych mogą się czuć zawiedzeni i niech sobie lepiej kupią Greya. „Światło, którego nie widać” to traktat o przemijaniu, o utraconych szansach, o nieuchronności losu. O trwaniu, o szczęśliwych zbiegach okoliczności, o wielkiej sile tkwiącej w człowieku. Cała historia jest bardzo oryginalna, misternie skonstruowana przy tym, lekka i świeża, bardzo wciągająca. Pięknie napisana, mądra. Możliwych przymiotników o nacechowaniu negatywnym których można by użyć w stosunku do książki brak.
Męczyła mnie choroba, w zasadzie nie mogłam robić nic innego tylko czytać (cóż za wspaniała okoliczność….) Mój początkowy sceptycyzm zniknął zupełnie po pierwszych kilku stronach. Przeczytałam więc tę książkę w dwa dni, czytałam w zachwycie, nie mogąc przestać czytać. Gdyby nie czynniki poboczne w postaci jednego energicznego czterolatka oraz jednej ciekawskiej raczkującej rocznej dziewczynki, nie odłożyłabym książki w ogóle zanimbym jej nie przeczytała do końca. Tak mi się podobała.
Komisja, która wybierała zwycięzców, tłumacząc swój wybór, nazwała „Światło, którego nie widać”: pomysłową i skomplikowaną powieścią inspirowaną okropnościami II wojny światowej i napisaną w krótkich, eleganckich rozdziałach, które odkrywają ludzką naturę i kontrowersyjną moc technologii. Zgadzam się  z kapitułą nagrody Pulitzera, dodaje co napisałam powyżej i oceniam książkę na 6/6. Moja trzydziesta dziewiąta książka w 2014 roku i pierwsza szóstka.
Anthony Doerr, „Światło którego nie widać”, Wydawnictwo Czarna Owca.
 
 

wtorek, 28 lipca 2015

Big Brother po norwesku, czyli "Moja walka" cz. II Karla Ovego Knausgarda

Ostatnio czytam i piszę w dość ciężkich warunkach. Sezon wakacyjny w pełni, z nieba przeważnie leje się żar (z wyjątkiem tego jednego tygodnia lipca kiedy wyjechaliśmy na Mazury, i wtedy z nieba lał deszcz). Mój spokojny rytm czytelniczy zakłócają liczne poboczne wątki wyjazdowe, grillowe, plażowe, rowerowe itepe itede. A, i jeszcze wyprzedaże….. Na dodatek ZAMKNIĘTO PRZEDSZKOLE. Rozumiecie więc, nie jest łatwo.

„Moja walka”, cz. II Karla Ovego Knausgarda ma ok. 750 stron. Poważnie się zastanawiałam, czy umieszczać ją na mojej liście lektur obowiązkowych, czy nie ugrzęznę na tej książce i z realizacji 52challenge nici. Wakacje, słońce, wyjazdy i 750 stron współczesnej dość ambitnej prozy skandynawskiej nijak mi się  składały w jedną spójną i logiczną całość. Czytałam jednak część pierwszą, i pewnie dlatego „Moja walka” cz. II sama się na mojej liście czytelniczej umieściła. Potem wskoczyła mi do walizki i razem pojechałyśmy na Mazury, gdzie udało mi się ją przeczytać, co ze względu na okoliczności przyrody potraktowałam jako wielki osobisty sukces. Przyznaję, podczas czytania odczuwałam dużą radość oraz przyjemność. Mieszanych uczuć miałam niewiele, ale o tym później. Następstwem przeczytania było wiele refleksji przemyśleń, zrobione mi przez Małżonka okolicznościowe zdjęcie no i teraz ten post. 

„Moja walka” to monumentalny sześciotomowy autobiograficzny cykl Norwega Karla Ovego Knausgarda. Oraz ogólnoświatowy bestseller (choć Niemcy mieli pewne problemy z wydaniem w związku z nieco problematycznym dla nich tytułem). Cykl wzbudza w czytelnikach wielkie emocje przede wszystkim z powodu brutalnej szczerości pisarza która, jak głosił sprytny marketing szeptany, spowodowała odwrócenie się od niego rodziny oraz utratę przyjaciół. Podobno większość osób, które opisuje Knausgard, przestaje się do niego odzywać.

Faktycznie, Knausgard nie patyczkuje się, opisuje wszystko i wszystkich. Nie ma dla niego żadnych świętości ani tematów tabu. Jest Marcelem Proustem naszych czasów. Z aptekarską dokładnością opisuje każdy szczegół swojego życia codziennego. Czasami odnosiłam wrażenie, że te tak skrupulatnie opisywane codzienne czynności stanowiły swojego rodzaju kotwice dla pamięci pisarza, poprzez ich odtworzenie wracał do  określonych sytuacji osobistych i stanów emocjonalnych. Trochę zazdroszczę Karlowi Ove takiej pamięci.
Knausgard nie pisze jednak dla Ciebie, Czytelniku. On pisze dla siebie, pisanie jest jego terapią. Poprzez opisanie swoich emocji Knausgard próbuje je lepiej zrozumieć. Opisując świat przedstawiony chce poznać siebie. Dlatego pisze dużo o sprawach z gatunku istotnych, o podstawowych relacjach. W powodzi literatury postmodernistycznej oraz coraz bardziej wydumanych wątków taki powrót do korzeni jest balsamem dla znękanej poszukującej sensu duszy. Miłość, nienawiść, życie, śmierć, cierpienie, szczęście, relacje rodzinne to tematy którymi zajmuje się Knausgard. W cz. II dużo pisze o miłości, pięknie pisze o miłości, ale też bardzo szczerze o starciu miłości z codziennością. O godzeniu ról pisarza i ojca. Zestawienie drobiazgowego opisu prozaicznych czynności dnia codziennego z rozważaniami natury filozoficznej tworzy wybuchową i jedyną w swoim rodzaju mieszankę sacrum i profanum od której trudno się oderwać.  

Tradycyjnie musi być kilka gorzkich słów. Choć książkę zasadniczo dobrze się czyta, gdzieś podskórnie męczy mnie trochę formuła tego autobiograficznego megaciągu jakim jest cały cykl „Moja walka”. Knausgard zdaje się przyjmować, że całość ludzkiego życia jest sama w sobie tak ważna i interesująca, że nadaje się do opisania bez jakiejkolwiek obróbki. Nie do końca się z tym zgadzam. Knausgardowi się ta sztuczka udaje, ale staje się wyjątkiem potwierdzającym regułę. Pisze bardzo ciekawie, ma ciekawe spostrzeżenia, i tylko to broni przyjętą przez niego koncepcję opisywania codzienności w wersji totalnej. Oczywiście taka koncepcja jest kusząca i pewnie jej przyjęcie pogłębiłoby szerzące się już wszak zjawisko grafomanii w myśl zasady „Pisać każdy może” (również ja ;). To łatwe, coś we mnie krzyczy. Nie mogę i nie chcę zafascynować się metodą Norwega. I jest jeszcze jeden duży minus – brak poczucia humoru, prawie zupełny (pomimo iż jak sądze życie z trójką dzieci może takich wątków wiele dostarczać). No i pewien patos wkradający się w niektóre dialogi.

Wielki minus dla wszystkich piszących o książce za frazę że książka „stoi na półce co dziesiątego Norwega”. Nie wiem kto to pierwszy napisał, ale chyba powinien to zastrzec, bo widziałam to sformułowanie  powtórzone tysiąc razy, w każdym opisie książki, w każdej recenzji, w każdym artykule o Knausgardzie. Niebywałe.

Przełożyła Iwona Zimnicka więc czyta się super. Takie rzeczy po prostu trzeba czytać, więc musicie.

Ogólna ocena: 5/6

Karl Ove Knausgard, „Moja walka” t. II, „Wydawnictwo Literackie”.



 

 

piątek, 10 lipca 2015

Lena Dunham to nie taka dziewczyna


Mam bardzo mieszane uczucia po przeczytaniu „Nie takiej dziewczyny” Leny Dunham. Z jednej strony, przeczytałam tę książkę w niecałe dwa dni, a więc w zasadzie biorąc pod uwagę moją sytuację życiową pochłonęłam ją. Z drugiej strony, nie jestem pewna, czy mi się podobała, i nie jestem też do końca pewna, dlaczego.
„Nie taka dziewczyna” to zbiór bardzo osobistych esejów Leny o tym, jak głosi podtytuł, „czego nauczyło ją życie”. Ten podtytuł budzi mój lekki sceptycyzm, autorka ma dwadzieścia osiem lat…Obawiam się sentymentalnych i ogranych historii o potyczkach z losem singielki z wielkiego miasta, co było grane już po wielokroć.

Lena Dunham nazywana jest głosem pokolenia dwudziestokilkulatek. Ten głos z początku brzmi bardzo obiecująco, a mnie od razu przychodzi na myśl Sylwia Plath. "Mam 20 lat i nienawidzę siebie - nienawidzę swoich włosów, swojej twarzy, krągłości brzucha, tonu głosu i swoich wierszy. (….) Maskuję tę nienawiść warstewką agresywnej samoakceptacji.” W opisywaniu swoich doświadczeń związanych ze związkami, seksem, dietą, szkołą, rodzicami Lena jest brutalnie szczera, nie oszczędza czytelnikowi żadnych nawet najbardziej zawstydzających szczegółów ze swojego życia. Momentami zastanawiam się, czy to jeszcze szczerość, czy już ekshibicjonizm. Nie, nie jest taką dziewczyną jak myślałam, nie opisuje żadnych sentymentalnych historii.
Nie taką, ale jaką? Nie taką, jak sobie wyobrażamy. Wymykającą się wszelkim definicjom, nie dającą się łatwo zaszufladkować. Zawsze inną. Taką, która zawsze jest sobą. „Nie taka dziewczyna” ma być poradnikiem dla dziewcząt. Ambicją Leny jest by jej czytelniczki uniknęły błędów, które popełniła ona. To dość idealistyczne założenie, chyba każdy musi popełnić swoje błędy. Clue w książce Leny Dunham moim zdaniem leży gdzie indziej – by akceptować siebie, bez względu na swoje wady i niedoskonałości, powstawać po upadkach i iść do przodu.

W przypadku Leny ta filozofia zdecydowanie zdaje egzamin. W USA jest jedną z najbardziej cenionych artystek. Jest reżyserką, scenarzystką i aktorką bardzo popularnego serialu HBO „Dziewczyny”, mającą już na swym koncie osiem nominacji do nagród Emmy i dwa Złote Globy. Lena Dunham nie jest przy tym żadną szarą myszką. Jest sławna, pewna siebie, głośna, mówi otwarcie o seksie, prawach do decydowania o własnym ciele i za nic nie przeprasza. Choć jej wygląd zewnętrznych odbiega od obecnie obowiązujących w świecie celebrities standardów, ona zdaje się nic sobie z tego nie robić, wręcz afiszuje się ze swoim ciałem. Jest z Nowego Jorku, neurotyzmem dorównuje bohaterkom filmów Woody Allena, podobnie jak one jest niestabilna emocjonalnie. Jednocześnie te "wady" przekuwa w sukces, historie z jej życia stanowią dla niej główne źródło inspiracji twórczej.

Zarzuca się jej, że jej problemy nie mają wiele  wspólnego z problemami tzw. normalnych kobiet. Częściowo się z tym zgadzam, ale nie uważam tego za żaden zarzut. Lena Dunham to po prostu nie jest prorokini szarych myszek. I jej książka nie jest do końca uniwersalna. Być może również z powodu różnic kulturowych. Dorastanie w opisywanych przez autorkę warunkach nowojorskich z perspektywy wielu dziewcząt może przypominać dorastanie na innej planecie. Dla wielu rzeczywistość opisywana przez Lenę może wydać się obca, stąd jej narracja niezrozumiała. Wydaje mi się jednak, że jej najważniejsze przesłanie zachowuje ważność w każdej szerokości geograficznej.

Niektóre eseje w książce są bardziej interesujące, inne mniej, jedne lepiej napisane, inne gorzej – książka jest nierówna. Ale niewątpliwie jest to ważna książka, warta przeczytania. Tak jak wspominałam na początku, mnie do końca nie urzekła. Z chęcią jednak obejrzę serial „Dziewczyny”, który podobno jest fantastyczny, a ja nie oglądałam jeszcze nawet pół odcinka.
Ogólna ocena:  3/6

Lena Dunham, „Nie taka dziewczyna”,  Wydawnictwo Czarne.
 

środa, 24 czerwca 2015

Dziękuję za takie niespodzianki. Jo Nesbo, "Krew na śniegu".

Z jednej strony jestem bardzo zadowolona, mogąc napisać tego posta. Jest 23:02, mój Mąż powiedział, że potrzebuje jeszcze 30 minut na dokończenie swych spraw zawodowych, nim przystąpimy do rytualnego wieczornego seansu filmowego, a to oznacza, że mam co najmniej godzinę na niczym niezakłócone pisanie. Bardzo dużo i powinno wystarczyć. Tym bardziej że post będzie krótki jak sama książka, o której zamierzam napisać.

Z drugiej strony, pisząc, jestem nieco zasmucona. Dlaczego? Ponieważ gorzko się rozczarowałam nową książką Jo Nesbo „Krew na śniegu”. Nowy akapit.
Seria o Harrym Hole jego autorstwa jest obłędna. Uwielbiam Harry’ego. Z przeczytanego jakiś czas temu wywiadu z Jo Nesbo dowiedziałam się jednak, że pisarz ma go już serdecznie dość i najchętniej by go uśmiercił. To pewnie z tej niechęci wzięli się „Łowcy głów”, „Syn”, a teraz „Krew na śniegu”. Do każdej z tych książek podchodziłam z wielką rezerwą, albowiem nie były o Harrym. „Łowcy głów” niezbyt przypadli mi do gustu, z kolei „Syna” uważam za rewelacyjną książkę, jedną z najlepszych powieści sensacyjnych ever written i absolutny must read. Jeżeli natomiast chodzi o „Krew na śniegu”, spokojnie można sobie tę książkę darować. To nie będzie bardzo długi post, bo naprawdę lubię Jo Nesbo i uważam „Krew na śniegu” za wypadek przy pracy/chałturę. Nie chcę więc się nad nim pastwić. Ale trochę muszę.

Narratorem jest płatny zabójca Olav. Żaden psychopatyczny typ, raczej trochę nieudaczny, wręcz dobrotliwy. Nesbo próbuje dokonać jego lekkiej apoteozy ale nie wypada to najbardziej wiarygodnie – Olav bardziej niż „dobry morderca” wydaje się lekko upośledzony umysłowo. Olav dostaje zlecenie na zabicie żony swojego szefa, w której się niespodziewanie zakochuje, z czego wynikają najprzeróżniejsze perturbacje (może nie w stylu tych z książek Katarzyny Grocholi ale raczej z filmów braci Cohen). Historia jest dość ciekawa, akcja wartka, z domieszką czarnego humoru, i pewnie o ile zrobią to Amerykanie wyjdzie z „Krwi na śniegu” całkiem niezły film (podobno prace już trwają….). Myślę, że Jo Nesbo napisał „Krew na śniegu” dla filmu właśnie. Książka jest w zasadzie jak gotowy scenariusz, nie wiele trzeba obcinać. Może tylko nadmiar patosu. Bo krwawa opowieść Olava była dla mnie stanowczo zbyt patetyczna, i to jest mój największy zarzut.
„Krew na śniegu” kupiłam na podróż Pekaesem do Sandomierza (historia równie długa jak podróż, Pekaesem nie jechałam jakieś dwadzieścia lat, i od tego czasu nic a nic się zmieniło jeżeli chodzi o ten środek lokomocji, Dworzec Zachodni itd.), i w połowie tej podróży już ją przeczytałam (ma sto kilkanaście stron). Cóż, może mimo wszystko ta książka nie jest aż taka zła, a moje wielkie rozczarowanie zostało spowodowane przez wielkie oczekiwania i wielkie nadzieje. W każdym razie zdjęcie z książką jest z Sandomierza (Marta, dzięki!). 23: 52. Szybka publikacja i ostatni odcinek drugiej serii „Wikingów”! A tam Ragnar Lothbrok…..

Ogólna ocena: 2/6 (Jo Nesbo, nie wierzę, że to robię!)


środa, 17 czerwca 2015

David Lodge, "Alarm odwołany"


Znacie to uczucie lekkiego zażenowania, gdy oglądacie wasze stare zdjęcia, na których występujecie w stylizacjach i fryzurach, które wówczas uznawaliście za totalnie szałowe, a teraz…..? Lub gdy przypominacie sobie, jakiej muzyki słuchaliście w czasach wczesnej młodości lub kto był wówczas waszym największym idolem…? Choć przyznam,  że na wspomnienie wesołych twarzy chłopców z New Kids on the Block ogarnia mnie pewien sentyment, a refren „Step by step” nostalgicznie i dźwięcznie rozbrzmiewa w mych uszach. Cóż, na pewno nie doznaję tego uczucia, kiedy myślę o książkach Davida Lodge’a. W dawnych minionych czasach wielbiłam go i uwielbiałam. Zamiast uczyć się do klasówek obiecywałam sobie „jeszcze tylko dziesięć stron”, nigdy nie dotrzymując obietnicy. Przeczytałam chyba wszystkie jego książki. Dlatego naprawdę nie wiem jak to się stało, że w czasach mojej zaawansowanej fascynacji twórczością tego autora nie przeczytałam „Alarmu odwołanego”. Musiałam dopiero odwiedzić dawno nie odwiedzaną przyjaciółkę i dokonać tradycyjnego wywiadu wśród zgromadzonych u niej w domu książek, żeby natknąć się na, pożyczyć a następnie przeczytać „Alarm odwołany”.
Może i to dobrze, bo inaczej nigdy nie napisałabym tego posta, co być może niektórych zachęci do sięgnięcia po książki tego autora – czego z pewnością nie pożałują. Zwłaszcza, że właśnie rozpoczyna się czas wyjazdów wakacyjnych i książki Davida Lodge’a są w sam raz, żeby je spakować do walizki. Mają też poza gabarytowymi i inne zalety – są inteligentne i zabawne, tym brytyjskim poczuciem humoru, które uwielbia cały świat. Gdyby Hugh Grant mógł pisać książki, byłby Davidem Lodgem. Bohaterowie książek Lodge’a to przeważnie przedstawiciele brytyjskiego świata akademickiego, a jako że pisarz sam stanowi część tego świata,  pisze o nich celnie, barwnie, ze swadą oraz bardzo ironicznie.  „British Museum w posadach drży”, „Terapia”, „Zamiana miejsc” czy moje ulubione „Myśląc” to pozycje, które z czystym sumieniem polecam na początek przygody z Lodgem. Będziecie płakać ze śmiechu.

„Alarm odwołany” jest troszeczkę inny. Jak przyznaje sam autor, to najbardziej autobiograficzna z jego powieści. Wątek komediowy nie jest wątkiem dominującym, a raczej elementem składowym całości. Narratorem i głównym bohaterem jest Timothy Young, którego poznajemy jako kilkulatka podczas nalotów bombowych na Londyn w czasie II wojny światowej. Timothy nie chce, by skończyły się naloty, bo naprawdę fajnie wstaje się w środku nocy. W miarę dorastania rozumie coraz więcej, na swój dziecięcy sposób próbuje tłumaczyć sobie niewytłumaczalne. Tu mała dygresja, zawsze chętnie czytam opisy przeżyć wojennych pochodzące z innych krajów, to daje nowe spojrzenie na straszne wydarzenia tamtych mrocznych czasów. Najciekawszy w książce jest dla mnie jednak okres dorastania chłopca, w realiach życia w powojennej Anglii, oraz jego doświadczenia związane z pobytem w amerykańskiej strefie okupacyjnej w powojennych Niemczech. Timothy z dotkniętej ubóstwem i racjonalizującej wszystko mocno konserwatywnej Anglii jedzie na wakacje do Heidelbergu, na zaproszenie siostry będącej tam pracownicą cywilną w armii amerykańskiej. Okupowany teren Niemiec staje się dla niego terenem wyzwolenia osobistego. Pod skrzydłami armii amerykańskiej, pławiąc się w powszechnej dostępności dóbr wszelakich, doświadcza życia, jakie wówczas dostępne było jedynie dla nielicznych w zniszczonej wojną Europie. Razem z Timothym przez dziurkę od klucza, nie tak bardzo zszokowani jak on, podglądamy zaczątki hedonistycznego, materialistycznego, skupionego na posiadaniu życia, ku jakiemu niebawem miała zmierzać cała Europa i cały świat. Wyzwolenia czy nowego zniewolenia…?

Powieść bardzo mi się podobała, jednak nie polecam jej na początek przygody z Davidem Lodgem – jak już wspominałam to jest książka raczej wyjątkowa w jego twórczości. Ale kiedyś, kiedyś tam, jak najbardziej.

Ogólna ocena: 5/6.


 

 

wtorek, 16 czerwca 2015

Uważaj na "Anglika na wsi" Michaela Sadlera

Po długim blogerskim milczeniu dziś będzie trochę hejtu. Nie jestem zwolenniczką pisania recenzji negatywnych, z założenia na blogu zamierzałam raczej polecać książki a nie zniechęcać do czytelnictwa, ale tym razem po prostu muszę. W sumie sama jestem sobie winna. Nie wiem, co mnie podkusiło. Kupiłam „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” Charlesa Bukowskiego, drugą część „Mojej walki” Ove Knausgarda, „Łuk triumfalny” Ericha Marii Remarque’a i „Śniadanie Mistrzów” Kurta Vonneguta, na dodatek w oryginale. I „Anglika we wsi” Michaela Sadlera. Kupiłam tą książkę szybko i bez zbędnych a w tym wypadku jak się okazuje słusznych wątpliwości.

Być może padłam ofiarą manipulacji. Kilka lat temu urzekła mnie książka „Merde! Rok w Paryżu”. To było takie lekkie, świeże, zabawne…..Tyle że „Merde!...” napisał Stephen Clarke, o czym naonczas niestety udało mi się zapomnieć. W konsekwencji wymyśliłam, że „Anglik na wsi” jest drugą częścią „Merde!...”, co w sumie byłoby w jakiś sposób logiczne. Gdzieś tam przemknęło mi przez myśl że wszystkie książki autora „Merde!....” (cały czas przeze mnie zapomnianego) mają „Merde!” w tytule, ale udało mi się tę myśl skutecznie zignorować. No i kupiłam tego „Anglika na wsi”. Merde.
Pamiętacie, jak po sukcesie „Dziennika Bridget Jones” jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w księgarniach oraz kioskach książki o kobietach niby jej bardzo podobnych, przeżywających podobne życiowe rozterki, podobnie niepoukładanych, trochę szalonych, trochę zwariowanych, i trochę romantycznych? Z których jednak niestety żadna nie była Bridget…? Zapewne zatem po sukcesie „Merde!….” tabuny Anglików zapragnęły pisać o swoim zetknięciu czy też zderzeniu z francuską jakże odmienną cywilizacją.

Zapragnął i Michael Sadler.  Ok, w kilku miejscach otarł się o bycie zabawnym, był naprawdę blisko. Niestety przez większą część czytałam tą książkę z głębokim niesmakiem. Pióro ma Sadler przyciężkawe, a już na pewno nie jest w stanie udźwignąć ciężaru ogólnego braku weny. Niby historię jakąś miał. Anglik, Michael Sadler, czyli on, autor, po rocznym pobycie w Paryżu (o czym podobno jest też książka), cudownym splotem okoliczności znajduje się na głębokiej francuskiej prowincji. Gdzie przecież powinien przeżywać zabawne perypetie oraz doświadczać co rusz najprzeróżniejszych uciesznych różnic kulturowych oraz zderzeń cywilizacji. Oglądaliście „Jeszcze dalej niż północ”? Na francuskiej prowincji można naprawdę ROFL! Niestety perypetie Michaela Sadlera są jednak dość ponure i róźnic kulturowych w sumie też jakoś mało doświadcza. Wszystko o to, o czym pisze, już było i nihil novi. Ile razy można wsadzać to samo danie do kuchenki mikrofalowej? Chyba o „Anglika na wsi” za dużo. Wszystko to jakieś takie naciągane, sztuczne i na siłę.
I jeszcze tłumaczenie jest koszmarne. Żadne onomatopeizmy nie są właściwie przetłumaczone. Czy słyszeliście kiedyś w języku polskim dźwięki „blurp” i „plop”, „slurp” czy może „phew”? Niby drobna rzecz, a niesłychanie irytująca w czytaniu.

Ogólnie, jest to bardzo zła książka. Rzadko czytam gorsze. Pierwsza „jedynka” którą wystawiam na moim blogu. Za moje męki bez zdjęcia.

 Ogólna ocena: 1/6

wtorek, 19 maja 2015

Niekoniecznie temat na pierwszą stronę. O nowej książce Umberto Eco (20/52)

O oczywistościach się nie rozmawia, nową książkę Umberto Eco po prostu się kupuje. Zwłaszcza, że włoski pisarz, filozof i erudyta nie rozpieszcza swoich czytelników i na każdą kolejną powieść każe dość długo czekać. Ja jednak nigdy nie stracę cierpliwości, od czasów, kiedy z latarką pod kołdrą w wieku lat bardzo nastu z zapartym tchem czytałam z wypiekami na policzkach „Imię róży”. Bojąc się później pójść do toalety.

„Temat na pierwszą stronę” urzeka mnie już od pierwszej strony lekko neurotycznym opisem kapiącego kranu oraz rozterek głównego bohatera z tym związanych. Kilka stron później widzę, że Umberto Eco bawi się z czytelnikiem konwencją oraz formą, i sama też od razu jako jednostka empatyczna wpadam we wspaniały humor. Pisarz poprzez narratora przekornie twierdzi, że „satysfakcja płynąca z erudycji zastrzeżona jest dla przegranych. Im więcej ktoś wie, tym bardziej nie powiodło mu się w życiu”. I dalej: „Marzyłem o tym, o czym marzą wszyscy przegrani: napiszę kiedyś książkę, która przyniesie mi sławę i bogactwo” (O mój Boże….).

Ale żarty na bok, bo w książce chodzi o poważną sprawę. O prasę, jej wolność oraz jakość. Zastanówcie się, jakie kolumny czytacie najczęściej i najchętniej w gazetach? Czy w ogóle sięgacie po wczorajszą gazetę? A po poprzedni numer tygodnika, gdy jest nowy? Co tak naprawdę interesuje Was najbardziej w gazecie? Szczerze…..Umberto Eco twierdzi po czym udowadnia w swej najnowszej powieści „to nie wiadomości tworzą gazetę, to gazeta tworzy wiadomości”. „Temat na pierwszą stronę” to złośliwa satyra na współczesne media, pokazująca w jaki sposób dokonywana jest selekcja informacji które otrzymuje do rąk czytelnik oraz na podstawie jakich kryteriów się odbywa. Oczywiście cały czas jest bardzo dowcipnie, raczej ironicznie, ale uwierzcie mi, nie będzie Wam do śmiechu.

Książka jest swoistym memento wielkiego włoskiego erudyty (któremu raczej się w życiu udało). Analizujcie, syntezujcie, powątpiewajcie, bądźcie czujni, bądźcie krytyczni. Fakt, takie przesłanie może łatwo paść na podatny grunt p a r a n o i. Pewnie teraz gabinety psychiatryczne coraz częściej odwiedzać będą bibliofile-paranoicy próbujący przekonać świat że żyjemy w informacyjnym Matrix i nic nie jest takie, jak się wydaje. Ale wszystko ma swoją cenę.

Również, w tym wypadku niestety, bycie wielkim pisarzem i erudytą – z powodu oczekiwań, jakie za sobą niesie. Po lekturze „Tematu na pierwszą stronę” pozostaje zaś duże poczucie niedosytu oraz rozczarowania. Niedosytu formą (książeczka jest szokująco krótka na tle innych dokonań powieściowych U. Eco), oraz rozczarowania treścią. Zgadzam się, wszystko, o czym pisze Eco, jest ważne i należy o tym pamiętać nie tylko od święta ale również na co dzień.  Tyle że to co pisze to nihil novi¸ jak głosił niedawno zaobserwowany przeze mnie tatuaż w okolicach dekoltu u pewnej młodej dziewczyny. Aż tak wielka oczywistością, by nie powinno się o tym rozmawiać, tematyka nie jest, a jednak pewien niesmak pozostaje.

„Temat na pierwszą stronę” jest zgrabnie opakowanym w formułę powieści protestem Umberta Eco przeciwko temu co się dzieje na rynku prasowym. Fakt, mogłoby być mu trudno opublikować swoje stanowisko w prasie. Ale żeby od razu aż książkę o tym pisać….?

Ogólna ocena: 4/6

Umberto Eco, „Temat na pierwszą stronę”, Wydawnictwo Noir sur Blanc
 

środa, 6 maja 2015

"Zrozumieć Amelię", Kimberly McCreight, 18/52

Ostatnio dużoczytanie jakoś mi nie szło i moje statystyki czytelnicze zbliżyły się do przeciętnych na niebezpiecznie małą odległość. Potrzebowałam przeczytać coś bardzo szybko,  co sprowadziłoby moje czytelnictwo a zwłaszcza jego tempo z powrotem na dobrą drogę. Coś takiego jak thriller psychologiczny. „To jest to!” wykrzyknęłam  w myślach, gdy przeczytałam tylną okładkę książki „Zrozumieć Amelię” autorstwa Kimberly McCreight.

Co tam tylna okładka? Kate Baron, prawniczka i samotna matka z NY, odbiera telefon ze szkoły swojej córki. Dowiaduje się że Amelia, jej piętnastoletnia nie sprawiająca dotąd problemów wychowawczych ani w ogóle żadnych innych córka została przyłapana na ściąganiu (za co słusznie grozi jej zawieszenie w prawach ucznia). Kate ma natychmiast odebrać swoją córkę ze szkoły (szkoła to prestiżowe Grace Hall na Brooklynie). Gdy dociera na miejsce, okazuje się, że córka już nie żyje. Według policji i szkoły, popełniła samobójstwo skacząc z dachu szkoły.  Wierzy w to również Kate (pomimo iż rys psychologiczny Amelii nie wskazywał cech samobójczyni), dopóki nie dostaje smsa o treści „Amelia nie skoczyła”.  Rozpoczyna swoje prywatne śledztwo. Nic więcej nie mogę napisać (I don’t spoil).
Ale napisać, że książka jest porażająca, chyba mogę? Nie przez warsztat pisarski czy kunszt literacki, nie przez stopniowe budowanie napięcia (choć to wszystko jak najbardziej cechuje prozę Kimberly McCreight). To tematyka książki jest tak porażająca. Samobójcza śmierć dziecka, jedynego dziecka. Czy można sobie wyobrazić większą tragedię….? Sama jestem matką i mam swoją córeczkę, dlatego historia opisana w książce była dla mnie absolutnie wstrząsająca. Zresztą jest pewnie taka dla każdego rodzica lub po prostu dla każdego empatycznego człowieka. Bycie matką córeczki nadaje temu jednak pewien dodatkowy wymiar.

„Zrozumieć Amelię” faktycznie jest page-turnerem. Prowadząc swoje śledztwo, Kate dowiaduje się o Amelii rzeczy, które chcielibyście wiedzieć o swoich dzieciach, ale boicie się zapytać. Myślicie, ze Wasze dziecko jest szczęśliwe, zadwolone i heteroseksulane? Życzę Wam, żeby tak było. Kimberly McCreight zburzy Waszą równowagę i zabierze Wam święty spokój.
Na koniec tylko kwestia definicyjna. To, że zrozpaczona matka próbuje zrozumieć przyczyny samobójczej śmierci swojej jedynej córki jeszcze nie czyni z książki thrillera psychologicznego. Psychologizowania w książce nie ma dużo. Może to i dobrze, mogłoby nie czytać się tak szybko i mimo wszystko radośnie z samej radości czytania. „Zrozumieć Amelię”, thriller z aspiracjami na psychologiczny, ale z dużą dawką refleksji.

Ogólna ocena: 4/6

Kimberly McCreight „Zozumieć Amelię”, wydawnictwo Czarna Owca
                       

Bombyx mori, "Jedwabnik", Robert Galbraiht, 17/52

Niespodzianki żadnej nie było; o tym, że Robert Galbraith, autor „Jedwabnika”, to pseudonim J. K. Rowling, dowiedziałam się już z samej okładki książki. Pożyczyła mi ją Sąsiadka (cudownie jest mieć czytających sąsiadów!). Książka wzbudziła moje wielkie zainteresowanie. Jane K. Rowling w zasadzie mogłaby poprzestać na napisaniu cyklu powieści o Harrym Potterze (o ile można użyć określenia „poprzestać” w odniesieniu do tej monumentalnej sagi). I tak zapisałaby się trwale w annałach historii literatury (wszelkie liczby związane z Harrym Potterem są tak wielkie, że nic mi już nie mówią). Mogłaby sobie siedzieć w kawiarni i pić kawę i nic już nie pisać na żadnych serwetkach. Jednak ona chce, z czego ja osobiście a ze mną pewnie wielbiciele dobrej literatury się cieszą. Oraz Ci, którzy lubią seriale nakręcone przez HBO.

Gdy wybuchła tzw potteromania, ja wolałam polskich poetów przeklętych. Na czar Harry’ego Pottera pozostałam zatem obojętna. „Trafny wybór” (serial obecnie w HBO) mną wstrząsnął. Mimo ryzyka że co wrażliwsze jednostki mogą nie przeżyć opisanego w książce starcia z okrucieństwem i złem tego  świata (w wymiarze „Placu Zbawiciela” do potęgi n-tej), naprawdę warto sięgnąć po tę książkę (trafny wybór).
Jane K. Rowling musi po prostu lubić pisanie. Lub jej ambicją jest zostać czymś więcej niż autorką serii książek o Harrym Potterze (choć i to nie mało). Po obyczajowym „Trafnym wyborze” postanowiła pisać kryminały. Do tej pory napisała dwa „ Jedwabnika” i „Wołanie kukułki”. Ja przeczytałam „Jedwabnika”. To druga powieść Jane K. Rowling napisana jako Robert Galbraith (naprawdę nie wiem dlaczego mając możliwość wyboru zaczęłam czytanie od drugiej a nie od pierwszej książki; pierwsza, „Wołanie kukułki”, stoi i znacząco przygląda mi się z półki).

Fabuła „Jedwabnika” jest dość oryginalna. W Londynie zostaje w okrutny sposób zamordowany pisarz Owen Quine; jak się okazuje, za scenariusz makabrycznej zbrodni posłużył maszynopis jego najnowszej powieści, „Bombyx mori”. Choć nie wydana, książka zdążyła już wzbudzić  sensacje i kontrowersje; pisarz umieścił w niej aluzje do całego literackiego Londynu. Pamiętacie aferę na linii Ignacy Karpowicz – Kinga Dunin? W Londynie działy się podobne rzeczy, tylko gorsze i więcej. Nikomu nie zostało oszczędzone. W rezultacie wszyscy zostają podejrzani. Bo wszyscy mogliby chcieć zabić za to, co napisał o nich Owen Quine. Do akcji wkracza Cormoran Strike, prywatny detektyw. Nie jest Jamesem Bondem. Żaden też z niego superbohater, choć nadrabia intelektem. Rozpoczyna się śledztwo….
Fakt, że napisała tę książkę Jane K. Rowling, z początku czyni ją bardzo interesującą. Po oswojeniu się z osobą autorki zachwyt nad książką nieco opada. Jest przyzwoicie, ale bardziej przyzwoicie-tak sobie niż przyzwoicie-ok. Z jednej strony – warsztatowo jest bardzo poprawnie, powieść ma wszystko, co powinien mieć dobry kryminał. Z drugiej strony – jak dla mnie nie ma „tego czegoś”. Książka momentami jest wciągająca, ale raczej można się od niej oderwać. Jest również zdecydowanie „przepisana”, można było napisać 100 stron mniej. Oraz może nieco przekombinowana. Można było mniej pokombinować.

Dam Cormoranowi Strike’owi jeszcze jedną szansę i przeczytam „Wołanie kukułki”. Skoro już tak na mnie znacząco patrzy z półki….

Ogólna ocena: 3.5/6

Robert Galbraith, „Jedwabnik”, Wydawnictwo Dolnośląskie

czwartek, 23 kwietnia 2015

Więcej niż możesz zjeść? 16/52


Ponieważ bardzo cenię i lubię Dorotę Masłowską, każdą rzecz napisaną przez nią kupuję i czytam w ciemno. Kupiłam zatem również jak tylko zobaczyłam „Więcej, niż możesz zjeść”, zbiór felietonów pisanych przez nią kiedyś do „Zwierciadła”. Ponieważ „Zwierciadła” nie kupuję ani tym bardziej w ciemno, fakt istnienia tych felietonów był dla mnie sporym zaskoczeniem ale też i radością.

Felietony mają być parakulinarne. Jak sama autorka zauważa we wstępie i czym mnie urzeka, mimo nazwiska o charakterze spożywczym nie kojarzy się ona szerszej publice z kuchnią.  Być może słusznie, gdyż gastronomia, jedzenie oraz wszelkiego rodzaju spożywanie (leitmotivy wszystkich felietonów) stanowią jedynie punkt wyjścia do rozważań ogólniejszej natury na temat kondycji współczesnego świata, ludzi oraz zwierząt, a Polski i Polaków w szczególności.

Rozczaruje się zatem ten, kto chciałby ukradkiem i nieco mimochodem zajrzeć do kuchni lub do talerza Doroty Masłowskiej i poznać sekret spożywanych przez nią posiłków. Książka nie zawiera ani jednego przepisu sensu stricto. Ale sięgnijcie po nią śmiało, jeżeli interesuje Was, co Dorota Masłowska uważa na temat wakacji w formule all inclusive, gotujących mężczyzn, jak się czuje podczas urodzin swojej córki lub w knajpie sushi, oraz co sądzi o stosunku Amerykanów do jedzenia, czy o jedzeniu samego królika.

Wiele mądrych i celnych spostrzeżeń, mnóstwo ironii, dużo domieszek absurdu. No i styl. Styl Doroty Masłowskiej pozostaje absolutnie niepowtarzalny, pomimo iż wydaje się być tutaj lekko ocenzurowany wymogami publikacji prasowej oraz ujarzmiony przez formę felietonu. Miłośnicy jej twórczości powinni być jednak usatysfakcjonowani.

Tym, co faktycznie może rozczarować, jest niewielka liczba felietonów, a zwłaszcza stosunek grubości książki (130 stron, co daje ok. 2 godzin czytania max) do ceny 35 zł. Pozostając w kręgu skojarzeń kulinarnych, bardziej jak przekąska niż danie główne.

Dodatkowym atutem książki są bardzo fajne ilustracje Macieja Sieńczyka.

Czytałam na wakacjach.

Dorota Masłowska, „Więcej niż możesz zjeść”, Wydawnictwo Noir Sur Blanck

Ogólna ocena: 4.5/6

czwartek, 16 kwietnia 2015

Niektóre analfabetki potrafią liczyć

Szalona. Zwariowana. Niewiarygodna. Mądra. Śmieszna. Wzruszająca. Wciągająca. Zabawna. Poruszająca. Zaskakująca. Ciekawa. Ironiczna. Inteligentna. Znakomita. Fenomenalna. Genialna. Mogłabym bez końca lub w granicach wyznaczonych przez język polski wymieniać pozytywne przymiotniki charakteryzujące książkę "Analfabetka, która potrafiła liczyć" Jonasa Jonassona.

Lekko absurdalny tytuł nie wprowadza w błąd co do treści książki (Jonas Jonasson specjalizuje się w takich tytułach, "Analfabetka..." to jego druga powieść po "Stulatku, który wyskoczył przez okno i zniknął"). Historia opisana w książce jest tak niesamowita, że aż trudna do opisania. Napisać, że książka opowiada o losach analfabetki z RPA, to nic nie napisać (choć tak naprawdę w największym skrócie właśnie jest). W powieści pojawiają się południowoafrykańscy politycy oraz czyściciele latryn, chińskie sprzątaczki, szwedzcy rojaliści, nieistniejący bracia bliźniacy, bezwzględni agenci Mosadu, radykalni anarchiści, ukąszeni przez skorpiona tłumacze oraz bomby atomowe, a konkretnie jedna, oraz ich nieudolni konstruktorzy. Jonas Jonasson wrzuca ich wszystkich w jedną książkę a następnie mocno wstrząsa, zapraszając na pełną niespodziewanych zwrotów akcji literacką jazdę bez trzymanki.

Bo w końcu "statystyczne prawdopodobieństwo, że mała analfabetka z Soweto lat siedemdziesiątych dorośnie i pewnego dnia znajdzie się w samochodzie do przewozu ziemniaków wraz z królem i premierem Szwecji, wynosi jeden do czterdziestu pięciu miliardów siedmiuset sześćdziesięciu sześciu milionów dwustu dwunastu tysięcy ośmiuset dziesięciu. Tak wynika z wyliczeń tejże analfabetki." Książkę super się czyta -  jest napisana bardzo fajnym, zabawnym stylem. Jeszcze jeden fragment, który mnie urzekł: "Holger milczał, ale mózg pracował mu na pełnych obrotach. Wszyscy, którzy musieli przewozić kiedyś na pace broń atomową, znają to uczucie". Nie zawiodą się na pewno zwolennicy Monty Pythona. I w ogóle nikt się chyba nie zawiedzie.

Bardzo się cieszę ze trafiłam na te książkę. Już dawno nie czytałam czegoś tak świetnego. Z czystym sumieniem zaliczam do kategorii Polecam i wystawiam najwyższą ocenę.

Przeczytajcie koniecznie ten koktajl Jonassona, satysfakcja gwarantowana. Ja czytałam na wakacjach.

Ogólna ocena: 6/6

Jonas Jonasson, "Analfabetka, która potrafiła liczyć", Wydawnictwo W.A.B.


Harlan Coben, "Sześć lat później", 14/52


Boże, jak ja nie znosiłam Jacka Fishera, głównego bohatera powieści Harlana Cobena "Sześć lat pózniej". Bezczelny, arogancki typ. Zadufany w sobie pseudointelektualista. Przemądrzały, niby-zabawny besserwisser. Gburowaty osiłek. Musicie znacie ten typ. Od początku podejrzewałam, że coś z nim jest nie tak (tutaj zadania nie ułatwia autor, fabuła powieści rozwija się w sposób nieuchronnie sugerujący czytelnikowi że główny bohater jest wariatem). W każdym razie, męczyłam się z Jackiem przez 428 stron książki. Rzadko komu udaje się wzbudzić moją aż tak wielką antypatię.

Z samą powieścią też się męczyłam. Krótka nie spoilująca zajawka fabuły. Antypatyczny Jack Fisher przypadkiem natrafia na nekrolog mężczyzny, którego sześć lat temu poślubiła Natalie, „miłość jego życia” (jego, Jacka Fishera, uprzednio porzuciwszy). Sformułowanie "miłość jego życia" pada zresztą w książce dość często. Tyle że bez cudzysłowiu. Rozumiecie. W każdym razie – mimo zaklęć Natalie, by trzymał się od niej z daleka (umysł detektywa od razu podpowiedział mi, że Natalie myślała o Jacku Fisherze to samo co ja napisałam w pierwszym akapicie), Jack postanawia wybrać się na pogrzeb jej męża. Na pogrzebie brak jest jednak wdowy (na co skrycie liczył). Jack zaczyna pytać. Ku jego najwyższemu zdziwieniu okazuje się, że nikt nie pamięta najmniejszego szczegółu związanego z Natalie, a tym bardziej z nim samym ani ich związkiem (stąd moje podejrzenie o zaburzenia psychiczne Jacka). Jack zaczyna drążyć temat. Sytuacja zaczyna się komplikować…..

Pomysł na książkę w sumie ciekawy. Jednak powierzchowność bohaterów oraz brak pogłębionej lub chociażby głębszej refleksji w treści mocno mnie przytłaczał podczas lektury. Nie chodzi o to, że jestem nieustraszonym poszukiwaczem głębi, ale o to, że można napisać kryminał na poziomie lub nie (ha!). „Sześć lat później” leży w głębokiej depresji, jeżeli jest mowa o poziomach. Przypomina pisany prozą scenariusz do filmu sensacyjnego klasy B. Coben zdecydowanie nadużywa metodologii "zabili go i uciekł" oraz Deus ex machina. Niektóre rzeczy dzieją się po prostu zbyt szybko, i są kompletnie nieprawdopodobne, nawet w realiach sensacji/kryminału oraz literackiej fikcji. Wyczyny Jacka, było nie było wykładowcy na uniwersytecie, można by śmiało przypisać niejednemu Supermanowi. Nie trzyma się to wszystko kupy. Nie wciąga nawet za bardzo. Do tej pory czytałam Cobena tylko po angielsku oraz w środkach komunikacji miejskiej. Jak się okazało, jest to jedyna forma podania twórczości tego autora jakoś strawna dla mnie

Nie będę się już więcej wyżywać nad książką. Gdyby to jednoznacznie nie wynikało z poprzednich akapitów, to dla uniknięcia wątpliwości – bardzo mi się ta książka nie podobała. Pomimo iż niepodobanie to było mocno dla mnie niezręczne, gdyż książkę te otrzymałam jako prezent bez okazji od mojego cudownego Męża. Razem z tym przepięknym bukietem widocznym na zdjęciu...

Ogólna ocena: 2/6
 

sobota, 14 marca 2015

"All inclusive", Mirosław Wlekły. Inaczej niż w raju. 13/52

Tak jak w zamierzchłych czasach zjadałam wszystkie słodycze z paczki świątecznej od razu, a potem błagałam moją siostrę Monikę o podzielenie się jej paczką, tak przygotowaną na wyjazd książkę „All inclusive” Mirosława Wlekłego przeczytałam jeszcze przed wyjazdem. Książka jest wydana w serii „Reporterzy Dużego Formatu” i opowiada o Dominikanie, a tam właśnie już za kilka dni wybieram się na wakacje.
Ma być przepięknie. Turkusowe morze, słońce, biały pasek na plaży, palmy, dźwięki merengue, rum i piraci z Karaibów. Raj. Ameryka odkryta przez Krzysztofa Kolumba. Rysujący się w myślach idylliczny obraz zakłócają nie tylko tajemnicze i złowrogie obrzędy wudu kultywowane niegdyś przez autochtonów. Dawno temu już czytałam książkę „Krótki i niezwykły żywot Oskara Wao” Junota Diaza,  z której wiem, że życie na Dominikanie zasadniczo różni się od rajskiego (super książka, zrobiła na mnie – nie tylko na mnie, Pulitzer 2008 – bardzo duże wrażenie, no i po raz pierwszy tam przeczytałam o koszmarze Dominikany, czyli dyktaturze Rafaela Leonidasa Trujilla, który w latach 1930-1961 sprawował tam władzę absolutną).
 
Mirosław Wlekły odsłania jeszcze więcej tajemnic Dominikany. Dociera do miejsc, o których trudno przeczytać w przewodnikach. Porusza tematy, których nie informują ulotki informacyjne w biurach podróży. Nawiązuje kontakt z lokalnymi mieszkańcami, dowiaduje się więcej. Przeczytajcie zanim pojedziecie.
Książkę sprzedaje temat seksturystyki, która podobno na Dominikanie kwitnie, we wszelkich jej formach oraz objawach. Reporter z bliska przygląda się temu zjawisku, analizuje przyczyny, pisze o jego konsekwencjach dla codziennego życia na wyspie. Pisze o dominującej na wyspie kulturze machoismu. O patriarchacie, mężczyźnie Panu i Władcy. O piekle wykorzystywanych seksualnie na masową skalę kobiet i dzieci i cichym na to przyzwoleniem społecznym. O krwawych rządach Trujilla. O codzienności na Dominikanie, której niestety daleko do raju. O tym, do czego popycha nędza i jakie patologie generuje rajska wyspa.
 
Są niestety i polskie akcenty, i to niestety nie tylko w postaci legionów polskich walczących w czasach napoleońskich z powstaniem niepodległościowym na Dominikanie. Mam na myśli oczywiście obrzydliwe i straszne historie wykorzystywania seksualnego dzieci przez polskich księży na Dominikanie. Szokujące.
Przyznam, że po przeczytaniu książki mam dość mieszane uczucia. Ciężko mi pisać o jej technicznej stronie (jeżeli można w tak brutalny sposób określić kunszt literacki autora), bo jest bardzo emocjonalna, zwłaszcza we fragmentach dotyczących wykorzystywania seksualnego dzieci. W każdym razie jak na debiut super. Natomiast według mnie żeby osiągnąć poziom Ryszarda Kapuścińskiego, Mirosław Wlekły musi się jeszcze trochę postarać.
Interesujące. Poruszające. Mocne.
Ogólna ocena: 5/6
Mirosław Wlekły, „All inclusive”, Wydawnictwo Agora

piątek, 13 marca 2015

Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują? (12/52)

Jak lojalnie ostrzegam w opisie „O mnie”, czytam wszystko. Zwłaszcza, jeżeli uwodzi mnie obietnicą posłusznego i dobrze ułożonego dziecka. Dziecka nie pyskującego i nie grymaszącego (nie, nie uważam, że pyskowanie jest wyznacznikiem asertywności i elokwencji, a grymaszenie świadomością konsekwencji własnych decyzji). Zatem czytam o nie pyskujących francuskich dzieciach również.

„Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują” to moja druga książka Catherine Crawford (pierwszą była „Francuskie dzieci nie grymaszą”). Książkę kupiłam troszkę z ciekawości, czym tak bardzo różni się grymaszenie od pyskowania, że aż zasługuje na kolejną książkę….Jak dla mnie pomimo oczywistej różnicy semantycznej słowa te należy wrzucić do tego samego worka – razem z rozpieszczonym i niewychowanym dzieckiem. Czyli takim jakiego za wszelką cenę nie chcę mieć.
Czy popełniłam już jakieś kardynalne błędy wychowawcze i wszystko dla mnie a właściwie dla mojego dziecka stracone? Zaczynam czytać łapczywie i na ławce w Parku Żeromskiego, zaraz po wyjściu z księgarni na Placu Wilsona, żeby w razie czego działać szybko i próbować odwrócić nieodwracalne. Po chwili oddycham z ulgą.
Zgadzam się z głównymi postulatami autorki, z mniejszym lub większym powodzeniem stosuje większość z nich w życiu codziennym. Część z nich pozostaje w sferze moich niedościgłych marzeń (jak na przykład to, by Jeremi z zachwytem wyrazu na twarzy, w milczeniu towarzyszył nam w czterodaniowych kolacjach, delektując się swoim musem z zielonego groszku i kremem ze szparagów), ale nie poddaję się i walczę. Może uda mi się z Polą…?
Oprócz formułowania postulatów wg mnie zdrowego wychowania, które każdemu dziecku a przede wszystkim rodzicowi i relacji rodziców wyjdzie na zdrowie, najciekawsze w książce jest porównanie dwóch stylów wychowania: amerykańskiego i francuskiego. Francuski styl wychowania to dla mnie wzór do naśladowania. Amerykański styl wychowania to po prostu jakiś koszmar. Nie uwierzycie, dopóki nie przeczytacie. Czy wyobrażacie sobie, że autorka książki przed przemianą i fascynacją francuskim stylem wychowania właśnie nosiła zawsze w torebce wróżkę oraz tiarę? Że gdy jedna z jej córek wygrała konkurs jak oszalała biegła do sklepu kupić prezent tej która przegrała, byle tylko poczucie własnej wartości przegranej nie uznało żadnego uszczerbku? Że w Stanach widok tarzającego się w konwulsjach na podłodze w supermarkecie małego despoty wściekłego z powodu odmowy zakupu Play Station 4 zasadniczo nikogo nie dziwi? I że one wszystkie wrzeszczą, gdy zaproszone na urodziny nie dostaną torebki z prezentem od kinder jubilata? Generalnie, historie o wychowaniu amerykańskich dzieci to prawdziwe horror stories. Te wszystkie przykłady helicopter parenting (nazwa pięknie egzemplifikuje zjawisko rodziców krążących nad swoim dzieckiem niczym helikopter, spełniających każdą jego zachciankę) mrożą krew w żyłach. Jak również opisy dzieci-królów. Co z nich wyrośnie…? Ogarnia mnie strach gdy o tym pomyślę. Historie francuskie krzepią. Nadzieją na dobrze wychowanych, zdrowych emocjonalnie wartościowych obywateli, umiejących cieszyć się życiem i oczywiście dobrą kuchnią. W opozycji do opychających się fast foodem toksycznych i otyłych egoistycznych małych tyranów zza oceanu.
W Polsce książka powinna być pisana ze szczególną uwagą. Obserwując wiele sytuacji z życia codziennego, mam wrażenie że niebezpiecznie zbliżamy się w stronę modelu amerykańskiego, gdzie niepodzielnie i absolutnie rządzi dziecko-król.

Jeżeli chodzi o styl, przez książkę należy raczej przebrnąć. Jest ona pisana charakterystycznym dla Amerykanów stylem potoczno-mówionym.  Raczej rozwlekłym, mało zbornym. Zdania są przydługie a autorkę cechuje dygresyjność o jaką podejrzewałam tylko moją Teściową (sorry, Mamo). Poza tym,  jak na poradnik którym „Dlaczego francuskie dzieci….” aspirują być, książka jest zbyt mało zróżnicowana graficznie (zbyt mało boldów, podkreśleń, tabelek, podsumowań).  Mam wrażenie, że autorka jest z gatunku tych mówiących co drugie zdanie „Oh my God this is so amazing!” co momentami może być irytujące. Poza tym być może jak na mój gust autorka za bardzo zachwyca się Francją i wszystkim, co francuskie? To bardzo amerykańskie. I bardzo mało francuskie…..
 
Na wakacjach które już tuż-tuż będę w hotelu, gdzie są podobno w większości Amerykanie i Francuzi. Będę bardzo bacznie obserwować te wszystkie dzieci.
Ogólna ocena: 3.5/6
Catherine Crawford, "Dlaczego francuskie dzieci nie pyskują", Wydawnictwo Czarna Owca

poniedziałek, 9 marca 2015

Abecadło designu, Deyan Sudjic "B jak Bauhaus" (11/52)


Za książkę „B jak Bauhaus” autorstwa Deyana Sudjica chciałabym bardzo podziękować Świętemu Mikołajowi, który tak bardzo dobrze wie, co kocham i co mnie interesuje. A mianowicie między innymi design. „B jak Bauhaus” to alfabet designu który jak głosi podtytuł aspiruje do miana alfabetu współczesności.

To mój drugi kontakt z autorem, który jest dyrektorem Design Museum w Londynie. Wiosną zeszłego roku czytałam i zachwycałam się jego „Językiem rzeczy” (bardzo polecam tym w wiecznych rozterkach konsumpcyjnych, o tym, jak uwodzą nas przedmioty).

Podoba mi się okładka, widnieje na niej wyciskacz do cytryn Philippe Starcka który uwielbiam mimo iż swój prywatny egzemplarz brutalnie i po wsze czasy pozbawiłam blasku w zmywarce (NIGDY, NIGDY nie wkładajcie tego cuda do zmywarki).

Książka składa się z krótkich rozdziałów, w sam raz do czytania z popołudniową kawą. Ja tak właśnie czytałam książkę, po raz-dwa-trzy rozdziały dziennie. Choć kilka razy nie mogłam oprzeć się pokusie i czytałam więcej. Książka jest naprawdę świetnie napisana, ze swadą, lekkim, bezpretensjonalnym stylem, okraszona brytyjskim ironicznym poczuciem humoru. I jest bardzo, bardzo interesująca.

Co znajduje się w subiektywnym alfabecie współczesności Sudejica? Przede wszystkim sztuka, architektura i design, wprost i w kontekście. I inne. F jak film i fashion. L jak logo. M jak manifest i muzeum (Guggenheima w Nowym Jorku…). P jak postmodernizm. K jak kuchnia i Q jak qwerty. Ale też S jak slums. Mam kilka ulubionych rozdziałów: C  jak chair, eames lounge  (o historii designu z perspektywy krzesła), J jak jumbo jet, T jak tożsamość narodowa. W opowieściach przewijają się nazwiska słynnych projektantów: Rona Arada, Dietera Ramsa czy Terence’a Conrana. Obok historii o ikonach designu/architektury, są tam i opowieści o designie przez małe d, o tzw „anonimowym designie”. Prócz opowieści o przedmiotach i ich twórcach mowa jest też o ideach które za nimi stały lub nimi kierowały, i o tym, jak te idee zmieniły świat. W tym sensie „B jak Bauhaus” faktycznie można traktować jak alfabet współczesności.

Dla każdego coś miłego. Książka będzie interesująca dla użytkowników o różnym stopniu zaawansowania. Lektura obowiązkowa dla wszystkich fanów designu.


Ogólna ocena 5.5/6 (mały minus za brak ilustracji)

Deyan Sudjic, B jak Bauhaus, wydawnictwo Karakter, Kraków 2014