czwartek, 29 grudnia 2016

Podsumowanie 2016 roku



Rok 2016 dobiega końca, nadchodzi czas wszelkich podsumowań. Spróbujmy zatem podsumować mój czytelniczy rok 2016. Przeczytałam łącznie 31 książek. Nie zbliżyłam się nawet do rekordowych 52 z roku 2015 roku, ale też nie ustanawiałam sobie żadnych targetów czytelniczych. W każdym razie, wzniosłam się ponad średnią krajową. Poza tym, biorąc pod uwagę skalę moich innych aktywności życiowych, 31 książek to i tak niezły wynik.

Największe wrażenie z przeczytanych książek zrobiło na mnie „Małe życie” Hanyi Yanagihary. To niesamowita, bardzo wzruszająca powieść o granicach człowieczeństwa. Bardzo mocna rzecz, trudno się otrząsnąć po jej przeczytaniu. Książka trudna do zdefiniowania, wymyka się wszelkim kategoryzacjom. Troszkę pisałam o niej tu:

Równie mocno przeżywałam „Klaśnięcie jednej dłoni”  Richarda Flanagana
oraz „Historię zaginionej dziewczynki” Eleny Ferrante. Z zapartym tchem czytałam „Historię pszczół” Mai Lunde:
 
Lektura tetralogii Eleny Ferrante, w skłąd której wchodzą „Genialna przyjaciółka”, „Historia ucieczki”, „Historia nowego nazwiska” i „Historia zaginionej dziewczynki” była chyba najprzyjemniejszym osobistym wydarzeniem czytelniczym. Urzekła mnie nostalgiczna narracja i przenikliwe obserwacje psychologiczne Eleny Ferrante. Do tego stopnia zżyłam się z bohaterkami wykreowanymi przez Elenę Ferrante, że zupełnie nie mogłam przeżyć katastrofy z „Historia zaginionej dziewczynki”. Prawie popsuło mi to wakacje na Sardynii (prawie, bo to jednak bardzo piękna wyspa…).
 
Najgorszą przeczytana książką ogłaszam „Dziewczynę z pociągu” Pauli Hawkins (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/czerwona-kartka-dla-dziewczyny-z.html). Nie dajcie sobie wmówić, że to jest dobra powieść. Już lepiej idźcie do kina. W kategorii „Najgorsza książka 2016” wyprzedza ją na gruncie polskim Marta Masada i jej groteskowe „Święto trąbek” (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/swieto-trabek-marty-masady-niestety-bez.html).
 
O kilku przeczytanych książkach z różnych powodów nie napisałam dotychczas nic:
 
Toni Morrison, „Skóra” - minimum treści, maksimum dramaturgii. Książeczka potwierdzająca tezę, że jednak warto czytać noblistów (Toni Morrison dostała Nagrodę Nobla w roku 1993). To książka o traumach z przeszłości, rasizmie, rozpaczliwym pragnieniu miłości i poszukiwaniu szczęścia. Bardzo ciekawe spojrzenie na problem głębokich ran z dzieciństwa i wpływu relacji rodzinnych na człowieka.
 
Elena Ferrante: „Historia ucieczki”, „Historia nowego nazwiska”, „Historia zaginionej dziewczynki”. Nie pisałam o tych książkach, gdyż jak dobrze wiecie w swoich recenzjach nie spojluje. Bardziej niż przedstawiać streszczenie fabuły, skupiam się na oddaniu klimatu książki i moich ogólnych wrażeniach po lekturze. Myślę, że moja recenzja „Genialnej przyjaciółki” (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/genialna-genialna-przyjacioka.html) doskonale tłumaczy, dlaczego podobają mi się książki Eleny Ferrante.
 
Allan Carr, „Jak skutecznie rzucić palenie” - well….mnie i mojemu Mężowi się udało. Zdradzę Wam metodę Allana Carra: z nie palącego palacza musicie się przeistoczyć w niepalacza. Zamiast się wiecznie powstrzymywać, musicie przestać chcieć. Nic prostszego w sumie.
 
Mario Vargas Llosa, „Raj tuż za rogiem” – pisarz opisuje losy Paula Gaugaina oraz jego babki, Flory Tristan, anarchistki oraz rewolucjonistki. Być może jednak nie jest to najlepsza książka Mario Vargas Llosy, ale na pewno bardzo ciekawa.
 
Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś” – najpierw obejrzałam film, potem przeczytałam książkę, być może dlatego czytając książkę miałam wrażenie, że oglądam film po raz drugi. Ale to nic nie szkodzi, i tak mi się podobało. Czytałam na wakacjach.
 
Tove Alsterdal, „Kobiety na plaży” – doskonały, trzymający w napięciu kryminał, dodatkowo dotykający trudnych tematów współczesnego świata: imigracji i handlu ludźmi. Ze względu na tą tematykę, to nie jest łatwa lektura – choć czyta się bardzo szybko. Polecam.
 
Ferdynand Antoni Ossendowski „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów” – piękny prezent dla mnie i mojego Męża od naszych niezwykle miłych Gości. Książka należy do gatunku przygodowo – awanturniczych, traktuje o niesamowitych przygodach autora - podróżnika, szpiega, awanturnika, wojownika, uczonego, dyplomaty, poligloty, dziennikarza i wielkiego erudyty, drugiego po Henryku Sienkiewiczu najbardziej znanego polskiego pisarza na świecie (142 przekładów jego książek na języki obce…) „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” to zapis przeżyć, jakie były jego udziałem, gdy w czasie wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Syberię, Mongolię i Chiny. Warto przeczytać.
 
Rok 2016 nie był rokiem mojej wzmożonej aktywności blogerskiej, obiecuję poprawę w tym zakresie.
 
Cieszy mnie natomiast to, że „Julita czyta” pozostaje jednym z nielicznych kompletnie niezależnych blogów o książkach. Nie dostaję książek w prezencie od wydawnictw -  sama je sobie kupuję, pożyczam lub wypożyczam. Dzięki temu 1) nie muszę umieszczać w moich postach żenujących fragmentów w rodzaju: „za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu ABC”, oraz 2) pozostaję wolna w swoich wyborach oraz w swoich sądach i opiniach literackich. Taki stan rzeczy bardzo mi odpowiada. Współpracowałam jakiś czas temu z wydawnictwem książek dla dzieci – dostałam od nich kilka książek do zrecenzowania. Zakończyło ze mną współpracę po tym, jak opublikowałam recenzję odnośnie wydanej przez nie książki (przy czym uważam tę reakcję za zdecydowanie nadmierną, moja recenzja nie była krytyczna, po prostu nie była bardzo pochlebna….) W każdym razie, jeżeli nawet wydawnictwo książek dla dzieci nie chce ze mną współpracować, jestem chyba skazana na niezależność!
 
Mój blog spotyka się z bardzo pozytywnymi reakcjami. Wielu ludzi mówi mi, że zagląda tu by się zainspirować, co przeczytać, wielu rezygnuje z czytania po moim ostrzeżeniu. Taki właśnie cel mi przyświecał.
 
Z najlepszymi noworocznymi życzeniami realizacji wszystkich postanowień,
 
Julita

środa, 28 grudnia 2016

Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły


Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły...Brzmi kusząco, prawda? Chyba że tylko ja mam wrażenie, że kiedy mówię do moich dzieci, one włączają na mnie funkcję "mute", zmuszając mnie do powtarzania tysiąc razy tego samego. Znacie to? Zaczynacie mówić spokojnie, wiadomo, jednak w miarę przedłużającego się braku reakcji ze strony dziecka na polecenie przechodzicie we wściekłość i wrzask. I to straszne poczucie porażki że znów puściły wam nerwy. Że Wasze dzieci kompletnie Was ignorują, nie mają dla was za grosz szacunku, co przełoży się niechybnie na za grosz szacunku dla nauczycieli, szkoły oraz wszelkich innych instytucji łącznie z instytucją państwa, w związku z czym skończą jako bezrobotni, przestępcy lub co najmniej anarchiści. I na nic Wasz trud oraz wszystkie lekcje angielskiego.

Podobno książka „Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły” autorstwa Adele Faber, Elaine Mazlish pomogła już milionom rodzin na całym świecie. Kupiłam ją skuszona wizjami moich dzieci w robotycznym półśnie wykonujących bez szemrania wszystkie polecenia. Ach, tak, marzę o władzy absolutnej. Niestety mam bardzo buntowniczą załogę na pokładzie. Ponieważ metody przymusu bezpośredniego nie wchodzą w grę, muszę być niczym Macchiavelli. Dlatego właśnie czytam takie książki jak będąca przedmiotem niniejszego posta.  Książka daje Wam konkretny know-how. Uczy skutecznych metod komunikacji z dzieckiem. Wskazuje na komunikaty i zachowania, które działają na dzieci, oraz na te, które dzieci kompletnie ignorują. Jest łatwo przyswajalna, operuje przykładem bardzo prostym do powtórzenia w tak zwanym codziennym życiu.  

Opiszę przykład metod komunikacji opisanych oraz zobrazowanych w książce. Sytuacja: nie zgaszone światło (ok, dla mnie taka sytuacja to jest tzw lajcik i wymaganie od moich maluchów żeby gasiły światło jest lata świetlne przede mną). Zwłaszcza że sama go nie gaszę. Ale taki przykład jest w książce, a więc wrócmy do naszej sytuacji nie zgaszonego światła. Krok pierwszy to opisanie tego, co się widzi lub przedstawienie problemu - zatem zamiast mówić "ile razy mam Ci powtarzać, zebyć gasił światło w łazience?!", mówimy "Zostawiłeś światło w łazience". Nastepny krok to udzielenie informacji: "Po wyjściu z łazienki gasi się światło" (zamiast np. "nie będziesz oglądał telewizji jak zaraz nie zgasisz tego światła!"). Krok trzeci: powiedz to JEDNYM SŁOWEM: "Zgaś światło" (zamiast: "zgaś natychmiast to światło ile razy muszę Ci to powtarzać czy w ogóle nie słuchasz co do Ciebie mówię?!"). Krok czwarty: porozmawiaj o swoich uczuciach: "Nie lubię, kiedy jest zapalone światło" (ale nie: "czy ty chcesz mnie wykończyć, już nie wytrzymam tego ciągłego powtarzania!!!!")  Krok piąty: napisz liścik, karteczkę, itp. W związku z tym, że Jeremi jeszcze nie umie czytać, w moim przypadku krokiem ostatecznym jest pytanie o zamiar: czy mam Ci napisać list? Oczywiście jest to krok piąty dopiero po przeczytaniu książki, wcześniej zatrzymywaliśmy się na gdzieś w okolicach czwartego kroku, a przynajmniej tak można uznać..... Na razie jeszcze nie dostałam odpowiedzi twierdzącej na to pytanie - sama zapowiedź otrzymania listu instrukcyjnego na szczęście powoduje u mojego malca wybuch śmiechu, luzuje napięcie i sprawia że wykonuje polecenie ;)     

Przetestowałam te magiczne formułki z książki. Jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, że one naprawdę działają.... Jest tylko jeden warunek sukcesu: trzeba je konsekwentnie stosować. Mnie wystarczyło gorliwości na tydzień, ale możecie się uczyć na moich błędach. Przypominam sobie o książce dopiero w momentach kryzysowych. Zazwyczaj muszę też dojść do kroku piątego żeby uzyskać zamierzony efekt. Ale nie ma krzyku. I w sumie to jest coraz lepiej. Skupiłam się na posłuszeństwie, które (a w zasadzie brak którego) jest moją obsesją, jednakowoż książka zawiera i inne pożyteczne fragmenty, o komunikacji z dziećmi in general. To znaczy, jak mówić do nich, żeby zwiększać ich pewność i wiarę w siebie, wiarę we własne możliwości i kreatywność (lektura tego fragmentu była dla mnie dużą przyjemnością bo okazało się że tak robię sama z siebie, bez żadnych suplementów literackich), jak uwolnić dzieci od grania ról, jak zachęcać do samodzielności, jak pomóc dzieciom radzić sobie z własnymi uczuciami. Równie ciekawe są fragmenty o tym, jak rozmawiać z dziećmi, by cieszyć się ich zaufaniem, żeby opowiadały o swoich problemach i lękach. Wielką zaletą książki jest formuła komiksowo-obrazkowa, jaką się posługuje. Zalecany sposób komunikacji z dziećmi jest zobrazowany sugestywnymi rysunkami. To pozwala łatwiej z jednej strony przyswoić a z drugiej strony powtórzyć zdobytą wiedzę.   Szczerze Wam polecam tę książkę. Nawet sceptycy nie wierzący w poradniki będą zaskoczeni efektami. Książka jest dla rodziców dzieci w każdym wieku.

Książka na zimowe wieczory. "Historia pszczół" Mai Lunde

Bardzo się cieszę, mogąc polecić Wam "Historię pszczół" Mai Lunde, książkę, która jest wprost stworzona do czytania pod cieplutkim kocem w mroźne zimowe długie wieczory. Rozgrzewa serce. To jest właśnie taka książka, jakie lubię najbardziej. Pięknie napisana, ciekawa, niebanalna i mądra. Nie jest to oczywiście książka przyrodnicza, ale piękna, przepiękna powieść, która z pewnością Was zachwyci. Od pierwszej do ostatniej strony, gdyż jest pozbawiona słabszych momentów. 
Chyba każdy ma do opowiedzenia jakąś historię związaną z pszczołami. Historie, które Maja Lunde opisuje w swojej książce, są naprawdę niezwykłe. To historie trzech rodzin, żyjących w zupełnie innych czasach i realiach. Spoiwem historii są pszczoły, a właściwie obsesja na ich punkcie. 
Pierwsza historia rozgrywa się w 1852 roku, w Heartfordshire, w Anglii, William, niespełniony naukowiec, właściciel sklepu z nasionami oraz głowa licznej rodziny (siedem córek i jeden syn!), popada w całkowitą niemoc, pogrążając się w coraz większej depresji.  Walka o utrzymanie rodziny zmusiła go do rezygnacji z marzeń o karierze naukowej. Ze stanu zapaści wyrywa go idea budowy nowego typu ula, który może całkowicie zrewolucjonizować pszczelarstwo na świecie. William rozpoczynając gorączkowe prace. Akcja drugiej historii rozgrywa się współcześnie  w Stanach Zjednoczonych. Jej głównym bohaterem jest hodowca pszczół, George. George marzy, by studiujący na uniwersytecie syn Tom podzielał jego pasję pszczelarską oraz przejął rodzinny interes. Przeżywa głębokie rozczarowanie, dowiedziawszy się, że Tom swoją przyszłość wiąże z pisarstwem. Rozdźwięk co do planów życiowych syna sprawia, że sytuacja w całej rodzinie jest mocno napięta. Napięcie potęguje fakt, że nagle w całych Stanach masowo wymierają pszczoły. Zagłada dotyka również hodowli George’a. Ostatnia historia to mroczna wizja świata pogrążonego w głębokiej katastrofie po wyginięciu pszczół. Z problemem głodu radzą sobie Chiny, gdzie mieszkańcy nieustannie pracują nad ręcznym zapylaniem roślin. Wśród nich jest kobieta – Tao, młoda żona, matka trzyletniego chłopca, Wei-Wena. Tao ubóstwa Wei-Wena. Szaleje z rozpaczy, gdy pewnego dnia syn zapada na tajemniczą chorobę i zostaje zabrany na obserwację w nieznane miejsce, po czym ginie po nim wszelki ślad. Zdesperowana Tao wyrusza w niebezpieczna podróż po postapokaliptycznych Chinach w poszukiwaniu swojego dziecka. 
W każdej historii bardzo wnikliwie i trafnie przedstawione są relacje rodzinne, szczególnie te na linii rodzic-dziecko oraz mąż-żona. W każdym wątku pojawia się problem porozumienia z dziećmi, kwestii wzajemnych oczekiwań, oraz funkcjonowania w związku małżeńskim. Czym jest rodzicielstwo, czym małżeństwo? Czy oznaczają całkowitą rezygnację z własnych planów i ambicji? Dlaczego relacje rodzinne psują się? Jak do tego dochodzi? Co się stanie, gdy rodzina się rozpadnie? Jak wiele jesteśmy znieść i poświęcić dla naszych dzieci? We wszystkich trzech historiach narracja jest pierwszoosobowa, co daje jeszcze lepszy wgląd w psychikę i emocje bohaterów. Każda z opowieści to wspaniałe studium relacji rodzinnych, ale nie tylko. To również powieść o czasem nieobliczalnych i strasznych konsekwencjach zupenie maych decyzji. Ten ostatni wątek jest silnie związany z katastroficzną stroną „Historii Pszczól”. Spomiędzy pięknych i subtelnych opowieści o ludziach, ich marzeniach i ambicjach wyłania się ponura wizja przyszłości, w której wyginęły pszczoły. „Historia pszczół” to apokalipsa Mai Lunde, którą jest świat bez pszczół. Czy zastanawialiście się kiedyś, jakie skutki dla ludzkości niosłoby wyginięcie wszystkich pszczół na świecie? I czy to w ogóle jest możliwe? Jak się okazuje, to zagrożenie wcale nie jest tak abstrakcyjne, pszczoły już teraz masowo wymierają z przyczyn, które nie są do końca wyjaśnione (CCD – Colony Collapse Disorder). Zagłada pszczół okazuje się być jednym z większych zagrożeń dla współczesnego świata. 
„Historia pszczół” to jeden z największych bestsellerów w Norwegii ostatnich lat. Dawno nie czytałam tak pięknej, ciekawej, misternie skonstruowanej książki. Polecam.

Ogólna ocena: 6/6
 

O początkach chrześcijaństwa. "Królestwo" Emmanuela Carrère’a

 
“Królestwo” Emmanuel Carrère’a miało niewątpliwie bardzo dobrą prasę. Tak dobrą, że kupując książkę, czułam przyjemne podekscytowanie na myśl o przyjemnej lekturze, która mnie czeka.

Zgodnie z zapowiedziami, książka miała opowiadać o początkach chrześcijaństwa, i jednocześnie próbować wyjaśnić fenomen jego ewolucji z niszowej żydowskiej sekty, która z założenia nie miała zbyt wielkich szans na przetrwanie i w normalnych warunkach powinna zostać zapomniana, wraz z odejściem pierwszej czy drugiej generacji swoich wyznawców, do najpotężniejszej religii świata, wyznawanej przez jedną czwartą mieszkańców globu. O tym, jak ta niszowa sekta w przeciągu trzech-czterech stuleci rozsadziła od środka imperium rzymskie, a po upływie dwudziestu wieków od powstania wciąż determinuje życie ludzi na całym świecie. Brzmi superinteresująco, prawda?

Mój zapał ostudził – jak dla mnie przydługi – wstęp do książki, mający wyjaśnić powody, które skłoniły pisarza do zajęcia się tym jakże frapującym tematem. Wstęp miał ponad sto stron. Po jego przeczytaniu jasne było dla mnie jedynie, to, że Emmanuel Carrère jest strasznym narcyzem. Któż z nas jednak nie jest, pomyślałam, i kontynuowałam lekturę bogatsza o wiedzę na temat przemian religijnych pisarza (Emmanuel Carrère na skutek kryzysu życiowego został gorliwym, niemal fanatycznym katolikiem. Wziął katolicki ślub, ochrzcił dzieci, zajmował się lekturą oraz szczegółową analizą Ewangelii według świętego Jana. Nic tak strasznie dziwnego w katolickiego Polsce, coś zgoła szokującego w laickiej Francji).

„Królestwo” Emmanuela Carrère’a najbardziej przypomina laicki przewodnik po Nowym Testamencie. Głównymi bohaterami tego przewodnika są autorzy ksiąg Ewangelii Nowego Testamentu w osobach Pawła i Łukasza, tworzący razem bardzo specyficzny duet. Paweł to bohater dynamiczny, taki trochę Jacek Soplica, który po objawieniu się mu Chrystusa w drodze do Damaszku przechodzi religijne nawrócenie. Postać wybitna, obdarzona wielką charyzmą, choć nieco antypatyczna. Przypadek łączy jego losy z Łukaszem, spokojnym, kulturalnym, z wykształcenia lekarzem – w porównaniu jednak z Pawłem, postacią bardzo zwyczajną.  Carrère pomaga spojrzeć na napisane przez nich księgi jako wielką epicką opowieść, dostrzec w odczytywanych z ambony słowach fascynujące historie z początków chrześcijaństwa. Tak jak pisze Łukasz  w swojej Ewangelii: "Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które dokonały się pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei".  Trzeba przyznać, że Carrère pisze o Nowym Testamencie bardzo ciekawie, czyni liczne intertekstualne odniesienia, ma ciekawe refleksje i skojarzenia.

Odrobinę rozczarowała mnie jednak treść książki. Spodziewałam się, że część historyczna będzie bardziej pogłębiona. Owszem, pisarz przedstawia doświadczenia pierwszych chrześcijan na tle dziejów imperium rzymskiego i obyczajów w nim panujących. Pisze o początkowym postrzeganiu chrześcijaństwa jako tożsamego z judaizmem, o tym, jak atrakcyjną duchową ofertę stanowiło chrześcijaństwo w odartym z duchowości a skupionym niemal wyłącznie na obrzędowości świecie imperium. Wszystko to bardzo ciekawe, lecz w książce zaledwie wspomniane, delikatnie zarysowane. Stąd rozczarowanie.

Moja rezerwa wobec "Królestwa" ma podłoże nieobiektywne, inaczej sobie tę książkę wyobrażałam. Jeżeli chodzi o rekomendację, myślę, ze „Królestwo” warto przeczytać, ale może bez wygórowanych oczekiwań, jakie ja miałam.
 
Ogólna ocena: 3.5/6

środa, 21 grudnia 2016

"Behawiorysta" Remigiusza Mroza, must-not-read

Być może świąteczne zakupy jeszcze przed Wami. Być może podobnie jak ja uważacie, że książka jest zawsze doskonałym pomysłem na prezent. Być może rozważacie zakupienie komuś w ramach prezentu gwiazdkowego „Behawiorysty” Remigiusza Mroza (jest dość mocno eksponowany na półkach w księgarniach). Piszę, by Was powstrzymać przed realizacją tego zamiaru. Niech Was ręka boska broni.
 
Kolorystyka okładki ma nam nasuwać skojarzenia z wybitną serią Jo Nesbo o Harrym Hole. Tyle że Remigiusz Mróz to nie jest (to zdecydowanie nie jest) Jo Nesbo, więc sugestia jest raczej wprowadzająca w błąd.
 
Odebrałam tę książkę jako bardzo słabą i naiwną, przesyconą niepotrzebnymi opisami okropnego sadyzmu i okrucieństwa. Pisarz wydaje się sądzić, że brutalność sprawcy oraz makabryczność popełnionego przez niego czynu są miernikami jakości powieści kryminalnej. Cóż, morderca Mroza faktycznie realizuje iście diaboliczne zamierzenie. Niestety, wymyśla dla niego nazwę „Koncert krwi”, co wywołuje u mnie momentalny spadek napięcia oraz poczucie lekkiego zażenowania. Jak dla mnie, „Koncert krwi” jest dobrym pomysłem na tytuł opowiadania szóstoklasisty. Zaczynam mieć wrażenie, że czytam właśnie coś takiego.
 
Głównym bohaterem powieści jest Gerard Edling, były prokurator, specjalizujący się w kinezyce (nauce zajmującej się badaniem mowy ciała). Tak naprawdę to właśnie zarysowana pokrótce w opisie na tylnej okładce sylwetka byłego prokuratora skłoniła mnie do zakupu książki.  Niestety, pisarz nie wykorzystał potencjału tkwiącego w tym bohaterze, i nie rozwinął jego postaci. Ogólnie, kreacja bohaterów z krwi i kości nie jest chyba mocną stroną pisarza. Wszyscy inni bohaterowie w książce są niczym szkice, pozbawione prawdziwej substancji – charakteru i głębi psychologicznej. Tak nagle, jak się pojawiają na kartach książki, znikają. Są kompletnie nijacy, nie dają Wam szans się ani polubić, ani znielubić; ich istnienie jest Wam kompletnie obojętne. Remigiusz Mróz nie stworzył niestety żadnej wiarygodnej postaci w książce. W związku ze specjalizacją prokuratora Edlinga byłam przekonana, że książka na pewno będzie zawierała ciekawe fragmenty dotyczące kinezyki – i faktycznie tak było, choć te fragmenty były niestety bardzo nieliczne, nie wykraczały poza zakres artykułu z czasopisma popularnonaukowego. Na marginesie – ciekawy zawód głownego bohatera plus intryga kryminalna wydają się świetnym konceptem na dobrą powieść – podobnego mechanizmu użyła Katarzyna Bonda w „Pochłaniaczu”, gdzie główna bohaterka była profilerką…. Od pomysłu jednak jak się okazuje do przemysłu daleka droga, zwłaszcza w kontekście realizacji celu „dobra powieść”. Wróćmy zatem do „Behawiorysty”, czas na moje kolejne zarzuty.
 
Całą intryga była dla mnie niewiarygodna. Nie mam na myśli samej zbrodni (choć ta faktycznie oparta była na dość ponurym scenariuszu, który mam nadzieję nigdy przenigdy się nie ziści). Uderzyła mnie raczej bezradność organów ścigania w walce z mordercą, który poczynał sobie bardzo swobodnie, bez najmniejszych przeszkód realizując kolejne etapy swojego planu. Śledztwo sprowadzało się do personalnych przepychanek, analizy danych wybranych według niejasnego klucza, ewentualnie do wycieczek w dość przypadkowo wybrane miejsca w bliżej nieokreślonych celach, które to czynności w żadnym razie nie kolidowały z kolejnymi popełnianymi zbrodniami. Na dodatek, morderca bez najmniejszych przeszkód transmitował relacje ze swoich poczynań w internecie! Niby w książce było to wytłumaczone pomocą ze strony hakerów (którzy uniemożliwiali organom ścigania blokadę transmisji), ale nie wierzę, nigdy nie uwierzę, żeby w rzeczywistości mogło być aż tak źle. Być może element transmisji internetowej stanowił tylko zabieg pisarza mający wskazać na perwersyjną stronę natury ludzkiej, która nie może się powstrzymać przed oglądaniem filmów z egzekucji przeprowadzonych przez IS, być może wskazanie na ten sam tkwiący w ludziach od zawsze instynkt, który kazał im przychodzić na egzekucje w średniowieczu. Dla mnie w każdym razie motyw niczym nie zakłóconej, swobodnej transmisji internetowo-telewizyjnej z dokonywanych zbrodni mocno zniechęcił, zdeprecjonował całość, uczynił intrygę mało prawdopodobną.

Kolejną rzeczą, która mi się bardzo nie podobała, były patetyczne dialogi, o prowadzenie których trudno w rzeczywistości podejrzewać kogokolwiek. Rozmowy pomiędzy prokuratorem Edlingiem a mordercą – Kompozytorem (twórcą „Koncertu krwi”, no comments…), obrazujące ich zaciętą rozgrywkę intelektualną, przebiegały mniej więcej w ten sposób: Edling do Kompozytora: Po tym, jak przechyliłeś głowę na bok wiem, że kłamiesz. Kompozytor: Widzę, że korzystasz z teorii koła hermeneutycznego! Edling: Czy chcesz wywołać we mnie syndrom sztokholmski? Ten patos zwielokrotnił mój dystans do książki.
 
Podsumowując całość, intryga w „Behawioryście” jest dość wydumana, morderca to patetyczny pajac, a policja - banda zakompleksionych nieudaczników. Wątek śledztwa jest napisany w sposób totalnie nieskładny i chaotyczny, znikąd pojawiają się wątki, które ostatecznie prowadzą donikąd. W poczynaniach policji i prokuratury nie ma żadnej logiki. Sami rozumiecie, że wywarcie na czytelnikach złowrogiego wrażenia  jest w takiej sytuacji wręcz niemożliwe. Podobnie wywołanie napięcia.
 
Być może jednak miałam pecha i trafiłam na książkę – wypadek przy pracy. Remigiusz Mróz to pisarz bardzo pracowity, powieści spod jego pióra wychodzą w imponującym tempie. Ma ich w swoim dorobku już 16. Jest urodzony w roku 1987…..Zestawienie tych dwóch liczb (oprócz tego, że jest dla mnie mocno przygnębiające i pękam z zazdrości) sprawia, że skojarzenie z produkcją taśmową nasuwa się samo. Choć książka „Behawiorysta” nie podobała mi się, sam jej autor mnie interesuje. Na pewno sięgnę po kolejną powieść. Po lekturze „Behawiorysty” uważam, że wszystkie zachwyty nad jego twórczością są mocno na wyrost. Także nie kupujcie „Behawiorysty” pod choinkę.

Ogólna ocena: 2/6




wtorek, 20 grudnia 2016

Slowly, slowly. "Slow sex. Uwolnij miłość" Hanna Rydlewska, Marta Niedżwiecka


Książka nie jest tym, czym można by pomyśleć, że jest. A konkretnie i w szczególności, nie jest zaawansowanym podręcznikiem kamasutry, opisującym w detalu zaawansowane techniki seksu tantrycznego. Bardziej niż o szczegółach technicznych, traktuje o naszym podejściu do całej relacji z drugim człowiekiem w kontekście (udanego) życia seksualnego.  

Mój Mąż patrzył bardzo podejrzliwie na tę książkę. Oczywiście od razu, pomyślał, że coś jest nie tak jeżeli chodzi o TE SPRAWY, skoro zabrałam się za jej lekturę. Pomijając moje żarliwe wyprowadzanie go z błędu, książka zainspirowała nas do wielu dyskusji związanych z tematami w niej poruszanymi. Fajnie tak sobie podyskutować.   

Wydaje mi się, że rozprawienie się z fałszywymi założeniami tkwiącymi u podstaw początkowego (złego) podejścia mojego Męża może zachęcić wielu do sięgnięcia po tą książkę. A zatem, nie czytamy jej dlatego, że coś jest źle (lub nie tylko dlatego). Czytamy, bo może być lepiej, bo zawsze może być lepiej – to moje credo niepoprawnej optymistki. Oczywiście, książka nie zawiera recepty jak prosto, szybko i skutecznie ożywić lub poprawić swoje życie seksualne. Ale daje dużo do myślenia w tym względzie. 

Książka jest reklamowana jako adresowana do kobiet i mężczyzn pragnących czerpać siłę i nieskrępowaną radość z seksu. I z życia, a zatem z życia, dodałabym. Bo książka traktuje też podejściu do życia w ogólności. Zwolnieniu, celebracji momentów, doceniania chwil, smakowania życia. Lepiej według książki to powoli, z namysłem. Bardziej niż na ilość, stawiać na jakość. I zaadaptować takie podejście w sypialni, choć niekoniecznie tylko tam.  

Nie jest to książka dla dzieci. Oprócz części ogólnej zawiera też część szczegółową, która faktycznie jest nieco bardziej techniczna. Całość inspirująca i pouczająca, myślę że warto przeczytać. Albo kupić komuś na prezent pod choinkę. Widziałam ostatnio nowe wydanie "Sztuki kochania" Michaliny Wisłockiej. Myślę, że te dwie pozycje mogą się bardzo dobrze uzupełniać, leżąc pod choinką. Albo pod poduszką.

 

Ogólna ocena: 4.5/6

Jaglany detoks na Święta

Podczas ostatniej wizyty w Empiku moją uwagę zwrócił trójpak zawierający pięknie wydanie książki Marka Zaremby, m.in. "Jaglany detoks". Jeżeli macie wśród rodziny lub znajomych fana zdrowego odżywiania, i nadal nie kupiliście dla niego prezentu, możecie śmiało kupić dla niego ten zestaw. Na pewno się ucieszy. Albo na start - po prostu "Jaglany detoks".

Jakiś czas temu świat oszalał na punkcie kaszy jaglanej. To szaleństwo nie ominęło i mnie, być może ze względu na moją świętej pamięci Prababcię Agnieszkę, wielką koneserkę tejże kaszy w wersji z suszonymi śliwkami. I właśnie to szaleństwo sprawiło, że zakupiłam "Jaglany detoks". Co więcej, zaaplikowałam jaglany detoks sobie oraz Mężowi. Oto relacja.

Preludium do detoksu było wypróbowanie przepisu na jaglaną szarlotkę. Podczas przyrządzania odrobinę irytuje mnie brak informacji o tym, na czym podsmażyć jabłka - czy to dla wszystkich takie oczywiste...? (decyduję się na olej kokosowy), oraz jak długo to robić (zdaję się na własną intuicję). W lekką konsternację wprowadza mnie następnie zalecenie, by mieszać składniki, aż ciasto będzie "zwarte". Czyli jakie, pytam mojego Męża, rozważając w międzyczasie nad zakresem semantycznym  słowa "zwartość". Na pewno nie takie, odpowiada Mąż, patrząc na zawartość mojej miski. Ponieważ jednak znudziło mi się już to całe mieszanie, nie zważając na skalę zwartości po prostu włożyłam ciasto do piekarnika, przykryłam usmażonymi według własnego uznania jabłkami. I wiecie co? Pomimo tych nieprecyzyjnych wskazówek ciasto wyszło obłędne! Przyznał to nawet mój Mąż, który do jaglanej szarlotki podchodził z dość dużą rezerwą (choć stopniowo pozbywa się uprzedzeń kulinarnych, bo przeżył już pesto z pokrzywy oraz chipsy z jarmużu). Jaglana szarlotka zniknęła bardzo szybko, gdyż uznaliśmy że to ciasto, które można jeść ile się chce bez najmniejszych wyrzutów sumienia bo w zasadzie ono jest prawie odchudzające :)

Wreszcie zabrałam sie za prawdziwy detoks. Dzień pierwszy. Moja półtoraroczna Pola zamiast na leniwe rzuca sie na moją sałatkę z kaszą gryczaną, kalafiorem curry i granatem, tak ładnie ta sałatka wyglada. Zupa brokułowa jest tak smaczna, że zjadam dwie porcje, co mam nadzieje nie unicestwia efektów detoksu już na starcie lub nie uniemożliwia osiągnięcia jego celów. Dzień drugi mija bez większych skandali, czuję się bardzo dobrze. Trzeciego dnia nie zjadam przepisanej na rano makrobiotycznej zupy z fasolką adzuki, gdyż nie namaczam na noc fasolki adzuki. W zamian robię sobie pyszny koktajl jaglano-dyniowy, który ma ponadto przepiękne zdjęcie, więc w sumie jestem zadowolona ze swojego zapominalstwa. Przerzucam zupę makrobiotyczną na inny dzień. Trzeci dzień detoksu, piątek.  Trudny dzień, mam wielką ochotę na winko z Mężem (ta sama trudność występuje zresztą w sobotę i w niedzielę, ale jakoś daję radę). Dzień czwarty był dniem modyfikacji. Na obiad miały być jaglane burgery, na które bardzo sie cieszyłam, gdyż na zdjęciu wyglądały bardzo apetycznie. Niestety, w ostatniej chwili okazało się, że nie mogę ich zrobić z powodu nienamoczenia ciecierzycy (czy fasolka adzuki i kazus zupy makrobiotycznej nie mogły mnie nauczyć, żeby czytać przepisy jeden dzień wcześniej?!). Zamiast burgerów zjadam wiec zupę proponowaną na kolacje, choć sam pomysł zjedzenia dwóch zup dziennie wzbudza we mnie estetyczna odrazę (zupa była też na śniadanie, nieszczęsna przerzucona na dzień piąty zupa makrobiotyczna, nad którą chyba zawisło jakieś fatum!). Kolejne dni upłyneły pod znakiem podobnych małych dramatów i drobnych modyfikacji względem proponowanego menu, ale poruszałam się cały czas w dozwolonej strefie.

Ogólnie, ten siedmiodniowy detoks był całkiem ciekawym doświadczeniem. Wymagającym nieco starań, ale o umiarkowanej skali. Podczas detoksu nie umiera się z głodu, tzn ja nie byłam w ogóle głodna. Wszystkie detoksykujące potrawy z menu były dość łatwe w przyrządzeniu, i bardzo apetycznie wyglądały. Co więcej,  nie zawierały w sobie dodatków w rodzaju oko żaby czy skrzydełka nietoperza (o ile takie takie pojęcia jak syrop z agawy, olej kokosowy i czarnuszka macie już oswojone). Podobno to bardzo zdrowo robić sobie od czasu do czasu takie detoksy.

Książka zawiera w sobie również pewne treści ideologiczne, które ja akurat pominęłam.

Książka jest pięknie wydana, o zdjęciach pisałam już kilka razy, że świetne, a papier ładnie pachnie.

Polecam, książkę na Święta, detoks po Świętach.

Ogólna ocena: 5/6

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Sześć w jednym, czyli o tym, co czytałam, gdy nie pisałam

Dzisiejszy post będzie miał charakter nieco odmienny od publikowanych przeze mnie do tej pory. W związku z moją skandalicznie długą absencją bloggerską będzie to bowiem post zbiorczy. Jak się domyślacie, to, że nie pisałam przez jakiś czas, nie oznacza oczywiście, że nie czytałam....Zapraszam zatem na krótki update w zakresie mojej niedawnej aktywności czytelniczej.

Urzeczona "Genialną przyjaciółką" Eleny Ferrante, przeczytałam dwie kolejne części neapolitańskiej tetralogii jej autorstwa: "Historię nowego nazwiska" oraz "Historię ucieczki". Wiedziałam już, czego mniej więcej się spodziewać po lekturze książek włoskiego Galla Anonima, więc być może żadna z tych książek nie wywołała u mnie efektu WOW. Każda zapewniła jednak porządną dawkę wzruszeń i solidną porcję czytelniczej rozrywki. Jeżeli nadal poszukujecie książek do zabrania na urlop, zdecydowanie polecam wszystkie książki Eleny Ferrante, a najbardziej jednak pierwszą, czyli "Genialną przyjaciółkę" :)

Przeczytałam "Górę Tajget" Anny Dziewitt-Meller - zabrania tej książki z kolei stanowczo odradzam na wakacje. No, chyba że uważacie zwiedzanie, plażowanie oraz ogólne beztroskie wypoczywanie i kontemplację za rozrywki uwłaczające Waszemu intelektowi. Ta książka raczej nie wprowadzi Was w wakacyjny nastrój. Na pewno jednak nie pozostawi Was obojętnymi. Powieść naświetla śląską odsłonę akcji "T4" z czasów II wojny światowej - uśmiercania dzieci w szpitalu w Lublińcu. Są tu też dramatyczne opowieści o wypędzeniach Ślązaków, wstrząsające historie o gwałtach i okrucieństwach popełnianych na Śląsku przez Armię Czerwoną. Mocna rzecz. Czasem wręcz pornografia przemocy i okrucieństwa. O Boże, wiem, że trzeba pamiętać i wiedzieć. Dla mnie to jednak było zbyt dużo...Dla chętnych.

Będąc na wakacjach w Chorwacji, przeczytałam książkę o Wietnamie "Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie" autorstwa Andrzeja Mellera. Książka zawiera dla mnie wszystko, co powinna zawierać powieść podróżniczo-reporterska. Jest tam troszkę o kulturze, historii i religii, troszkę o kuchni, nieco o przyrodzie, dużo o ludziach i ich mentalności. Książka rozbudziła we mnie pragnienie bardziej egzotycznych wypraw, nagle zapragnęłam, by moje dzieci były już wreszcie starsze, żebym mogła je obarczyć plecakami i wypędzić w dżunglę.

Przeczytalam "Mam na imię Lucy" Elizabeth Strout, i nie do końca podzielam zachwyty nad tą książką. No dobrze, nie mogłam się od niej oderwać i przeczytałam ją przez jeden wieczór (co nie było super osiągnięciem, liczy tylko 200 stron).  Książka momentami faktycznie była wstrząsająca,  pełna celnych spostrzeżeń o brutalnej i okrutnej niekiedy naturze ludzkiej,  świadczących o dużej wrażliwości autorki - wszystko to na kanwie opisu dzieciństwa głównej bohaterki, i jej próby ułożenia sobie relacji z matką. Ciągle miałam jednak wrażenie jakiegoś niedosytu, nie opuszczało mnie wrażenie, jakbym przeczytała tylko zarys, szkic powieści. Podczas krótkiego researchu na temat Elizabeth Strout dowiedziałam się, że zadebiutowała w wieku 42 lat, co natchnęło mnie nadzieją, że może i dla mnie nie wszystko stracone, gdyż skrycie marzę o napisaniu powieści, i zainteresowałam się jej bardziej popularną książką "Olive Kitteridge", którą chcę przeczytać w niedalekiej przyszłości.

Wreszcie, last but not least, przeczytałam "Małe życie" Hanyi Yanagihary. I się zachwyciłam...Zgadzam się bezwzględnie ze wszystkimi hasłami-wabikami z okładki, co jeżeli chodzi o mnie jak wiecie jest dużą rzadkością (pamięcie, jak się pastwiłam nad "Dziewczyną z pociągu"...? Btw nadal widzę to "dzieło" w kioskach i księgarniach, mój blog ma chyba za mało czytelników :) Ukrócając mą dygresyjną naturę i wracając do tematu, "Małe życie" to książka wstrząsająca, szokująca, chwytająca za serce, niepokojąca i wciągająca. Rozpoczyna się niczym zwykła opowieć o losach czwórki przyjaciół. Spodziewamy się historii o ich perypetiach życiowych, przyjaźniach, karierach, i miłościach. Gdy na plan pierwszy wysuwa się jeden z przyjaciół, Jude, książka stopniowo przeradza się w mroczną opowieść o traumie, cierpieniu i lęku. Jude doznaje w dzieciństwie ogromnych krzywd, które odciskają się piętnem na całym jego dorosłym życiu. Jest naznaczony, wydaje się być już nienaprawialny, niezdolny do tak zwanego normalnego życia, i to pomimo całej przyjaźni i miłości, jakiej później doświadcza. Wiecie, że dużo czytam, ale do tej pory nigdy, przenigdy opis traum zaznanych w dzieciństwie i poźniejszych tego następstw w życiu dorosłym nie został opisany tak, jak "Małym życiu".  Opowieść łamie serce, wzbudza gniew i oburzenie, burzy spokój ducha, nie pozwala zasnąć. Wybitna powieść, wielka literatura. Obojętnie kiedy, przeczytajcie. "Małe życie" tak naprawdę zasługuje na całą recenzję, i być może kiedyś ją napiszę. Na razie czuje, że jeszcze przetrawiam tę książkę...

Na tym kończę mój raport. Ach, może nadmienię jeszcze, że w czasie wakacyjnych wycieczek samochodowych do tej pory trzy razy wysłuchałam audiobooka "Hobbit, czyli tam i z powrotem" J.R.R. Tolkiena. W związku z zachwytem, jaki wzbudza w Jeremim ta książka, mam pewne obawy, że wysłucham jej jeszcze wiele razy...


Z najlepszymi wakacyjnymi pozdrowieniami,
Julita

wtorek, 28 czerwca 2016

"Święto trąbek" Marty Masady, niestety bez fanfar

Na nieszczęście książką, po którą sięgnęłam zaraz po skończeniu "Genialnej przyjaciółki" Eleny Ferrante (która jak pamiętacie tak bardzo mi się podobała) było "Święto trąbek" Marty Masady. Na nieszczęście dla mnie, być może na szczęście dla Was, być może dzięki mojej recenzji unikniecie przeczytania tej książki (chyba że bardzo będziecie chcieli sobie wyrobić własne zdanie, przed czym nie powstrzymuję. Ja jedynie ostrzegam.)

Pamiętacie, jak podczas nauki wymyślaliście własne reguły ułatwiające proces zapamiętywania? Ja Wam zdradzę jedną regułę którą stosuje a propos literatury pięknej. Otóż pretensjonalne, mocno udziwnione imiona bohaterów książki (lub nagromadzenie imion mocno niespotykanych) są w zasadzie niezawodnym znakiem, że mamy do czynienia z powieścią słabą. Check it out. Bohaterowie "Święta trąbek" to między innymi Zula (btw Pogorzelska - nazwanie tak bohaterki książki jest nie fair i szarga dobre imię prawdziwej Zuli Pogorzelskiej), Rafael i Kika.

Przebrnęłam przez tę książkę, i naprawdę się przy tym męczyłam (tylko myśl o tym że porzuciwszy lekturę czułabym się jeszcze gorzej zmuszała mnie do jej kontynuacji). Niestety, przez całe ponad siedemset stron książka była przeciętna oraz miałka, i nie przestała taka być nawet na jedną stronę. Z perspektywy czasu, sama się dziwię swojej determinacji w zakresie kontynuacji czytania. Chyba u jej źródeł leżała przeczytana gdzieś pozytywna recenzja książki. Bardzo chciałam zrozumieć, dlaczego książka dostała pozytywną recenzję. Nie zrozumiałam.

Wiecie, że jestem miłą osobą i zazwyczaj podobają mi się książki a przynajmniej w każdej udaje mi się, usiłuję znaleźć coś dobrego. Ze "Świętem trąbek" Marty Masady niestety nie udała mi się ta sztuka. Listę zarzutów to tej książki otwiera wskazana już powyżej skandaliczna długość (to zadziwiające, jak dużo można napisać o niczym). Kolejny zarzut stanowi brak zasadniczej treści. 700 stron+ w połączeniu z  brakiem treści stanowi  mieszankę wybuchowa której cieżko nie odłożyć nie przeczytawszy do końca. Dodajcie brak jakiejkolwiek sensownej akcji. I taki sobie styl.

W związku z zarzutem numer dwa ciężko napisać coś sensownego o tej książce. Główna bohaterka to postać bardzo papierowa, mało autentyczna, mogąca co najwyżej wystąpić w komedii romantycznej z warszawskimi wieżowcami w rolach głównych, na dodatek z pretensjami intelektualnymi. Z nieustabilizowanym życiem uczuciowym, które tak naprawdę jest głównym tematem książki. Na wyższą ambitniejszą półkę mają przenieść książkę jak się domyślam mocne i dosadne opisy scen seksu oraz tajemnicza nawet dla niej samej (dla głównej bohaterki) fascynacja tematem Żydów. Chyba taki miał być trik, ale nie wyszedł niestety. Wszystko w książce mieści się w teorii chaosu, jest niespójne, nieciekawe, nużące, wtórne, pretensjonalne i naiwne.

Mam podejrzenie, że to książka z kluczem, pisana bardzo emocjonalnie, być może autobiograficzna w jakimś zakresie,  co w pewnych środowiskach może czynić ją popularną. Ja sama podczas lektury miałam nieodparte skojarzenia z "Nocnikiem" Andrzeja Żuławskiego. Możliwe, że się mylę, ale mam dobrą intuicję.  

W zeszłym tygodniu w internecie, pomimo trwającego Euro 2016, zdołały się przebić informacje o jakimś wielkim skandalu z udziałem autorki książki Marty Masady. Nie wnikając w szczegóły, ów skandal przypomniał mi o zaległej recenzji "Święta trąbek". Stąd ten smutny, mocno krytyczny post.

Chyba już wszystko, co miałam napisać, napisałam.

Marta Masada, "Święto trąbek"

Ogólna ocena: 1/6

sobota, 18 czerwca 2016

Czerwona kartka dla "Dziewczyny z pociągu" Pauli Hawkins

Zazwyczaj piszę na blogu o książkach dobrych lub dość dobrych. Wynika to z dwóch przesłanek. Po pierwsze, moim celem jest polecenie Wam książek, które warto przeczytać. Po drugie, mam dość dobry instynkt czytelniczy i większość książek, po które sięgam, nie rozczarowuje mnie. Dominacja pozytywnych lub w miarę pozytywnych recenzji na blogu nie oznacza natomiast, że jestem osobą bezkrytyczną. Wręcz przeciwnie, jestem osobą bardzo krytyczną, i właśnie teraz zamierzam to udowodnić.

Pamiętacie czas, kiedy w zasadzie we wszystkich kioskach można było kupić "Dziewczynę z pociągu"  Pauli Hawkins? Kupiłam "Dziewczynę z pociągu" i ja,  i totalnie przy okazji, o co było nietrudno. Poza tym w "Książkach" czytałam recenzję "Dziewczyny...", która nie była dla niej bezwzględnie miażdżąca, a nawet momentami pozytywna. Lubię i cenię "Książki".

Oceniając po okładce, "Dziewczyna z pociągu" zapowiadała się na całkiem niezłe czytadło - podobno nawet Stephen King nie mógł się od niej oderwać. Hmmm...nie wiem, co skłoniło autora  "Lśnienia"  do takiej opinii, chyba jakieś nieszczęście, być może kłopoty finansowe, być może przegrał swoją na pewno wielką fortunę zbudowaną na skutecznym budzeniu w swoich czytelnikach strachu oraz przerażenia w jakimś kasynie w Monte Carlo, a być może rozwiódł się ze swoją żoną która ogołociła go co do centa. A być może było to po prostu nieporozumienie. Podpisał recenzję a) bez czytania recenzji i b) bez czytania książki. Może się zdarzyć najlepszym. Nie sądzę w każdym razie, by czytał tę książkę i sam wydał taką opinię. Chociaż w sumie, może czytał...W końcu stwierdził tylko, że od książki nie można się oderwać, a z jakiego powodu, już nie powiedział. On być może nie mógł się oderwać  z powodu swoich tarapatów finansowych. W grę może wchodzić też szantaż i przekupstwo.

Otóż nie inaczej jak osobiście uważam, że "Dziewczyna z pociągu" Pauli Hawkins jest fatalną książką. Bardzo słabo napisaną (od razu na myśl przyszła mi zasłyszana ostatnio statystyka, że przeciętny brytyjski nastolatek używa do porozumiewania się 800 słów - kiedy 1600 uznawane jest za minimalny poziom dla skutecznej komunikacji; myślę że Paula Hawkins do napisania "Dziewczyny z pociągu" użyła właśnie około 1600 słów. Co wystarczyło jej, by przekazać swoje jakieś tam myśli, ale na nic innego już nie.

To znaczy, historia z "Dziewczyny z pociągu" jest trochę straszna, i wymyślenie jej w zarysach może być zasługiwać na uznanie. Gdyby została inaczej napisana, "Dziewczyna..." mogłaby być całkiem niezłym thrillerem. Tak się jednak nie stało, a "Dziewczyna...." dobrym thrillerem nie jest. Jest przydługawa, przynudnawa, akcji się rozchodzi nie wiadomo gdzie. Główna bohaterka jest absolutnie antyestetyczna i antypatyczna w każdym aspekcie swojego istnienia, na dodatek w miarę lektury nabieramy przekonania że jest totalną psychopatką i że to właśnie ona jest spiritus movens całego opisanego w książce zamieszania. W książce są nawet opisane jakieś dramatyczne wydarzenia typu rozwód, zdrada, alkoholizm, w które jest uwikłana, ale wszystko jest opisane z refleksją odpowiadającą swoją głębią poziomowi Morza Martwego. Chaotyczne. Bez ładu i składu. To samo dotyczy portretów głównych bohaterów. I w ogóle wszystkiego.

Przeczytałam tę książkę, gdyż nie lubię nie kończyć książek, bolała mnie ósemka, wszyscy spali, a ja nie miałam akurat pod ręką nic lepszego do robienia ani do czytania (być może Stphen King miał podobne powody :). Ale Wam stanowczo nie polecam. Nie jest to lektura, która cokolwiek wniesie do Waszego życia, co najwyżej może Was zmęczyć oraz sfrustrować. Co tu dłużej pisać. Po prostu tego nie róbcie.



"Dziewczyna z pociągu", Paula Hawkins



 Ogólna ocena: 1/6 (gdyż nie można dawać zer  a jedynka jest za samo napisanie książki).

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Genialna "Genialna przyjaciółka"


Rok 2016 pod względem czytelniczym już jest cudownie udany, zaczęłam od "Tajemnej historii" Donny Tarrt (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/01/bardzo-wciagajaca-tajemna-historia.html), po drodze był "Drach" Szczepana Twardocha (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/03/szczepan-twardoch-drach.html) oraz rewelacyjne "Klaśnięcie jednej dłoni" Richarda Flanagana(http://julitaczyta.blogspot.com/2016/05/richard-flanagan-klasniecie-jednej-doni.html), a ostatnio, całkiem niedawno, odkrycie Eleny Ferrante. Właśnie skończyłam czytać "Genialną przyjaciółkę",  i jestem wprost oczarowana, gdyż jest to piękna, przepiękna książka.

Ostatni numer magazynu "Książki" na pierwszej stronie pyta "Kim jest najlepsza pisarka współczesnej Europy? Tajemnice Eleny Ferrante". Jonathan Franzen (mój wielki idol) również  zachwyca się jej prozą. Was też powinna zachwycić.

Postać samej pisarki jest bardzo tajemnicza - tak naprawdę nie wiadomo o niej zupełnie nic. Konsekwentnie, od lat ukrywa swą tożsamość oraz odmawia uczestnictwa w jakichkolwiek akcjach promocyjnych (co z początku było pewnie niezbyt w smak wydawnictwu, teraz zaś dodaje postaci pisarki dodatkowego czaru). Ferrante uważa, że książki powinny mówić same za siebie. Jej na pewno mówią. O popularności prozy pisarki we Włoszech może świadczyć fakt, że podobno włoskie biura organizują wycieczki po Neapolu śladami postaci z jej powieści. Ja dla Was zamieszczam tylko krótki przewodnik.

"Genialna przyjaciółka" to opowieść o dzieciństwie i dorastaniu Eleny Greco (Eleny Ferrante?). Najważniejszą postacią dla dziewczynki w tym okresie jest jej przyjaciółka, charyzmatyczna i niepokorna Rafaella Cerullo, Lila. Wolny duch, a zarazem ptak uwięziony w klatce warstwy społecznej, z jakiej się wywodzi, oraz w patriarchalnej kulturze. Lila determinuje życie Lenucci, stanowi dla niej punkt wyjścia i punkt odniesienia. Sama bardzo zdolna, być może nawet genialna, pozbawiona środków na formalną kontynuację edukacji, motywuje Lenuccię (czasami nawet bezwiednie) do dalszej nauki.

Czy Elena Ferrante jest autorką, czy również narratorką "Genialnej przyjaciółki"? Tego nie wie nikt. Ferrante pięknie oddaje klimat przedmieść Neapolu i doskonale opisuje napięcia okresu dorastania (z tym, że książka jest jak najbardziej dla dorosłych). Szybko zapominamy, przynajmniej większość z nas, jak pełne dramaturgii były nasze dziecięce lata. Przyjaźnie na śmierć i życie, pierwsze fascynacje i miłości, wielkie plany i marzenia, zdrady, potajemne sojusze, zacięte rywalizacje... Oczywiście, z perspektywy czasu nasze dziecięce przeżycia i emocje mogą nam się wydawać błahe lub śmieszne. Ale umówmy się, wtedy takie nie były. Wtedy wszystko było tak ważne, jakby od tego zależały dalsze losy świata, a nasze życie co najmniej. Młody człowiek nie zna dystansu, angażuje się we wszystko całym sercem, i wszystko tak samo przeżywa. Podczas lektury miałam wiele reminescencji dotyczące własnego dzieciństwa i okresu dorastania. Zresztą, ostatnio mam je coraz częściej - jest to chyba kolejna po samoistnym wczesnym wstawaniu oznaka starzenia się (budzę się bez budzika o szóstej rano, sama z siebie...! Jak mam ciekawą książkę - jak na przykład "Genialną przyjaciółkę" - robię sobie dobrą kawę i czytam. Inaczej idę biegać.)

Po przeczytaniu książki zaczęłam intensywnie myśleć o wycieczce do Neapolu (śladami postaci z powieści lub nie, will see), oraz zapisałam się do publicznej biblioteki, by móc od razu zacząć czytać drugi tom trylogii Ferrante, "Historię nowego nazwiska" (nie było go w żadnej księgarni). To w sferze czynów. W warstwie werbalnej, jak napisałam powyżej.
Bardzo, bardzo Wam polecam tę książkę.


"Genialna przyjaciółka", Elena Ferrante, Wydawnictwo Sonia Draga


Ogólna ocena: 6/6









piątek, 20 maja 2016

Richard Flanagan, "Klaśnięcie jednej dłoni"


“Klaśnięcia jednej dłoni” Richarda Flanagana nie ma na liście bestsellerów w Empiku, nie przykuwa uwagi ostentacyjnie wyłożona na półki tuż przy wejściu do księgarni. A szkoda, bo łatwo przegapić tę książkę. Nie możecie absolutnie tego zrobić! Daję tej książce sześć punktów, żałując, że nie mogę dać siedmiu. Zasługuje na wszystkie punkty świata. 

Przygotujcie się na bardzo dużą dawkę mocnych wzruszeń. Ja czytałam książkę ze ściśniętym gardłem, wiele razy miałam łzy w oczach. Historia opisana w książce jest bowiem bezbrzeżnie smutna. Zaczyna się w 1954 roku, w zimową noc na Tasmanii, od sceny, kiedy młoda słoweńska imigrantka Maria Buloh opuszcza swoją trzyletnią córeczkę Sonję. Dlaczego młoda kobieta opuszcza swoje dziecko…? Co ją skłania do tak dramatycznego kroku…? Jakie nieszczęście się jej przydarzyło…? I dlaczego, mimo wszystko dlaczego opuszcza swoje małe dziecko…? Czy kiedykolwiek wróci… ? Czy uda się ją odnaleźć…? Te i dziesiątki innych pytań pojawiają się w głowie przy lekturze początkowych stron powieści.  

Głównymi bohaterami książki to pierwsze i drugie pokolenie słoweńskich imigrantów na Tasmanię. Porzuceni: mała Sonja, i jej ojciec, porzucony przez żonę Bojan Bulah. “Klaśnięcie jednej dłoni” nie jest jednak banalną książką o relacji ojciec-córka, i ich „dawaniu sobie rady w życiu” na przekór wszelkim przeciwnościom. O czym zatem jest ta książka? Punktem wyjściowym jest ukazanie, jak odejście Marii Buloh, żony, matki, jak to jedno wydarzenie (klaśnięcie jednej dłoni….) wpływa na całe życie pozostawionych. Jak je rozbija na drobne kawałeczki, które przez cały późniejszy czas próbują poskładać.  

Po odejściu żony Bojan Buloh szuka ukojenia dla swojej rozpaczy w alkoholu, szuka zapomnienia. Bezskutecznie. Bojan Buloh to bohater tragiczny, wewnętrznie rozdarty. Ofiarą jego bólu staje się Sonja i jej dzieciństwo, najgorszy koszmar, jaki może Wam się przyśnić. Przepełnione bólem, cierpieniem fizycznym i tęsknotą, przedwczesna dorosłość. W wieku szesnastu lat Sonja postanawia zawalczyć o siebie, opuszcza ojca i Tasmanię. Nigdy jednak nie może opuścić ich do końca. Dlatego po latach wraca, by odszukać klucz do siebie, ze strzępów wspomnień zbudować na nowo swoją tożsamość. Czy znajdzie w sobie siłę i chęć, by przebaczyć ojcu…? Czy on tego przebaczenia w ogóle chce, i czy go potrzebuje, czy nie zatracił się już całkowicie w autodestrukcji? Czy ojciec i córka przeskoczą przez dzielące ich morze samotności? Czy wreszcie odnajdą właściwe słowa, gesty dla pokazania swojej samotności, żalu, rozpaczy i miłości? 

To książka również tym, jak krzywdzimy tych, których kochamy. Flanagan opisuje skomplikowaną relację ojca i córki, obojga pokiereszowanych przez los, straumatyzowanych. Relację trudną i niszczycielską. Miłość miesza się w niej z przemocą, bohaterowie kochają się, i krzywdzą jednocześnie. Być może mają dobre intencje, ale nie znajdują odpowiednich słów ani gestów. Pogrążają się w samotności i rozpaczy. Czy mimo wszystko w relacji pomiędzy nimi znajdzie się miejsce na normalność, na zwyczajność, na spokój i poczucie bezpieczeństwa….?  

Flanagan funduje nam dużą dawkę bardzo trudnych emocji. Zabiera w podróż do ludzkiej duszy, tropi przeszłość, poszukując w niej wszystkiego, co zdeterminowało późniejsze losy. Wytacza przeciwko czytelnikowi naprawdę ciężką artylerię, poruszając takie tematy jak: miłość, przemoc, ojcostwo, wojna, uchodźcy, alkoholizm, dojrzewanie, poszukiwanie własnej tożsamości…I wiele innych. A to wszystko w jednej niezbyt grubej książce.  

„Klaśnięcie jednej dłoni” to druga książka Richarda Flanagana, którą czytam, (pierwsza to były „Ścieżki północy”, nagrodzone Nagrodą Bookera w 2014 roku). Chronologicznie to książka starsza niż „Ścieżki Północy” - właściwie debiut pisarza z 1997 roku. Wspólnym mianownikiem dla obu powieści jest na pewno ich przepiękny poetycki język. To w zasadzie nie są powieści, a poezja. Absolutnie przepięknie napisane…Bardzo Wam polecam tę książkę. Poważna, intrygująca, mocna lektura. Bardzo wzruszająca. Raczej z wyższej półki. Satysfakcja gwarantowana, wymagane jedynie pewne wyrobienie czytelnicze, któremu Wam jako czytelnikom mojego bloga na pewno nie brakuje.
Nie ma zdjęcia do posta, gdyż książkę pożyczyłam mojej Mamie, która ją przeczytała i również się zachwyciła. Natomiast jeszcze mi jej nie oddała.

Ogólna ocena: 6/6


czwartek, 24 marca 2016

Szczepan Twardoch, "Drach"

„Drach” Szczepana Twardocha został mi polecany, za którą to rekomendację bardzo serdecznie dziękuję. Dzięki niej mogę teraz rekomendować tę książkę Wam, co też niniejszym oraz z najwyższą przyjemnością czynię.
 
Można by oczywiście napisać po prostu, że „Drach” opowiada o losach członków pewnej śląskiej rodziny na przestrzeni XX wieku - tak jak można by napisać, że „Zbrodnia i kara” to historia zabicia lichwiarki przez ubogiego studenta a „Romeo i Julia” to historia nieszczęśliwej miłości. „Drach” jest jednak czymś więcej. To literatura totalna, która ogarnia całość ludzkiego losu, epos o tragedii wpisanej w dzieje i w każdą pojedynczą jednostkę ludzką.
 
Książka jest osadzona w historii (i to przez duże „H”, bo historii XX wieku), która generuje ludzkie losy, sama nie jest jednak powieścią historyczną. Akcja książki rozgrywa się na Górnym Śląsku. Nie jest to jednak powieść o Śląsku, a na pewno nie wyłącznie o Śląsku. Owszem, pisarz ukazał burzliwe losy tych obszarów, ich zmienność, to, jak warunkowały one losy ludzkie. Opisał Śląsk jako ziemię rozdzieraną sprzecznymi wektorami. Tak jak zamieszkujący ją ludzie, tak jak my wszyscy. To opowieść o Śląsku, którego już oficjalnie nie ma, ale być może troszkę jeszcze jest, w ludziach, opowieściach, w kulturze i w języku.
 
Bohaterowie „Dracha” mówią wszystkimi językami świata, a na pewno po polsku, niemiecku, i śląsku (na marginiesie – w książce nie ma żadnych tłumaczeń). Tak już jest, że nie zawsze wszystko rozumiemy. Być może nie wszystko musimy rozumieć (a w warstwie bardziej dosłownej, w której mimo wszystko operuję przez większość swojego wolnego czasu, przyznam, że momentami zrozumienie dialogów w języku śląskim było dla mnie nieco problematyczne. Bo niemieckiego się uczyłam.)
 
Losy bohaterów książki są dramatyczne, i w sensie jednostkowym, i w sensie globalnym, jako pokolenia, a w zasadzie całych pokoleń uwikłanych w historię. Bohaterowie w książce są świetnie zarysowani, to postaci z krwi i kości, których losami jednak kieruje jakaś fatalna siła. Narracja powieści nie jest linearna, losy Josefa Magnora z początku wieku XX przeplatają się z losami jego potomka Nikodema Gemandera, kilkadziesiąt lat później. Książka ma liczne wątki poboczne, pełna jest dygresji, wycieczek w przyszłość, skoków w bok, rozważań nad naturą ludzkiej egzystencji.
 
Wielu uważa, że „Drach” to książka bardzo przygnębiająca. Nie uważam siebie za jednostkę niewrażliwą i nieempatyczną, wręcz przeciwnie. Mnie jednak „Drach” nie przygnębił. Oczywiście, nie można uznać tej książki za komiczną czy wesołą. To nie jest lektura lekka, łatwa i przyjemna. Po jej przeczytaniu miałam jednak tak wiele refleksji, że uczucie przygnębienia z powodu było nie było tragicznych losów bohaterów książki nie było na pewno dominujące. Coś innego najbardziej uderzyło mnie w książce, a mianowicie opisana powtarzalność ludzkich losów. Ich przenikanie się. Naszej łączność, często nieświadoma, z losami i doświadczeniami naszych przodków. Transcendencja ludzkiej egzystencji, a jednocześnie jej absolutna zwyczajność. Następstwo pokoleń, przyczyna i skutek, znaczenie i jednocześnie brak znaczenia wszystkiego, co się przydarza, w kontekście wieczności lub po prostu w szerszym kontekście. Takie były moje główne myśli, i to one mnie najbardziej zdominowały.
 
Wszystko to przez Dracha, którego pisarz wybrał na narratora powieści. Kim jest Drach, do końca nie wiadomo. To istota, ale bezcielesna, odwieczna,  którego ciałem jest ziemia. Drach wszystko wie i wszystko widzi. Daje początek wszystkiemu, jest końcem wszystkiego, gdy jednocześnie nic nie ma początku ani końca, tak jak jego istnienie. Przyznam, że narracja Dracha początkowo zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Albo może inaczej, piorunujące wrażenie pozostało, ta magiczna, mantryczna narracja naprawdę do mnie przemówiła, nie pozbawiła jednakowoż całkowicie krytycyzmu który kazał uznać, spostrzec a teraz napisać, że narracji Dracha było dla mnie w „Drachu” troszkę za dużo. Na tym mój zmysł krytycyzmu w stosunku do książki poprzestał.
 
W związku z tym i bez względu na powyższe uważam, że „Drach” to fantastyczna, wielowątkowa, wielowymiarowa książka. O wciągającym, mrocznym klimacie. Przeczytacie, nie przeczytacie, zdarzenie jak każdy inne, ma jakieś znaczenie, i jednocześnie nie ma żadnego znaczenia. Tak powiedziałby Drach. Ja radzę, sięgnijcie po nią koniecznie. Sama zabieram się za kolejną książkę Szczepana Twardocha, „Morfinę”.
 
 
Szczepan Twardoch, „Drach”,
 
Ogólna ocena: 5/6