sobota, 24 lutego 2024

Rzeczy, które możesz zrobić w Rio de Janeiro. Biblioteka Portugalska

Dzisiejszym postem chciałam otworzyć nowy wątek na blogu - wątek o bibliotekach. Kocham biblioteki! Gdziekolwiek jestem, biblioteka przyciąga mnie jak magnes, wabi i fascynuje. Uważam że biblioteka to niedoceniany punkt na mapie turystycznej każdego miasta. Bardzo dużo mówi o danym miejscu, o jego historii, tradycjach, architekturze. Również o jakości klasy politycznej! W mojej ocenie jedną z pierwszych decyzji jaka powinien podjąć światły polityk chcący rozwoju swojego miasta powinna być budowa nowej biblioteki. A jeżeli porządna biblioteka już istnieje, powiększenie jej zbiorów lub poprawa infrastruktury. Miałam szczęście odwiedzić wiele pięknych bibliotek. Każda z nich opowiada inną historię. Chciałabym przybliżyć Wam te bi biblioteki, które najbardziej zapadły mi w pamięci.

Rozpocznę mój cykl biblioteczny od biblioteki, którą odwiedziłam latem w zeszłym roku, Biblioteki Portugalskiej w Rio de Janeiro. 

Tu małe sprostowanie, akurat w Rio Biblioteka jest wskazywana jako jedna z najważniejszych atrakcji turystycznych. Jest położona w historycznym centrum miasta, i stanowi prawdziwą kopalnię wiedzy na temat historii, kultury i dziedzictwa narodowego Brazylii. Jest mekką dla miłośników literatury, badaczy historii i każdego, kto pragnie zrozumieć historię Brazylii.

Historia Biblioteki Portugalskiej sięga czasów, gdy Brazylia była kolonią Portugalii. Założona w 1837 roku przez księcia regenta Dom João VI, biblioteka miała na celu propagowanie języka, kultury i literatury portugalskiej wśród elit brazylijskich. Od tego czasu stała się nieodłącznym elementem intelektualnego krajobrazu miasta. Zbiory biblioteki obejmują nie tylko dzieła portugalskich klasyków, ale także rzadkie manuskrypty, mapy, dokumenty historyczne i wiele innych materiałów, które rzucają światło na przeszłość i rozwój Brazylii. Co interesujące, biblioteka posiada największy na całym świecie zbiór literatury portugalskiej poza granicami Portugalii.

Biblioteka Portugalska jest wyjątkowa również ze względu na swoją architekturę. Wnętrza wzniesionego w stylu neoklasycystycznym budynku stanowią manifestacja przepychu i bogactwa. Przepiękne marmury, misterne mahoniowe sztukaterie, liczne złocone detale, wyszukane dodatki przywodzą na myśl czasy kolonialnej świetności Portugalii. Z zachwytu brakuje tchu w piersiach.







Także jak będziecie się wybierać na karnawał w Rio, polecam i wizytę w Bibliotece! Uważajcie tylko na godziny otwarcia, Biblioteka zamyka się około 18, jak większość instytucji kulturalnych w Rio. Gdybyście się zaczytali...Tuż obok wejścia znajduje się przyjemna mała księgarnia, gdzie kupiłam jako pamiątkę przepiękny album o Bibliotece. Polecam również odwiedzenie Biblioteki za dnia. W centrum Rio jest bardzo niebezpiecznie, jest ono też dość zaniedbane. Majestatyczne i dostojne wnętrze Biblioteki mocno kontrastuje z otoczeniem, co osadza nasze rozważania odnośnie kolonialnej przeszłości Brazylii w zupełnie innej perspektywie.

piątek, 23 lutego 2024

Wszyscy chcemy tam dotrzeć. Recenzja książki "Do raju" Hanny Yanagihary

 Po dwóch poprzednich powieściach Yanagihary, „Do raju” budzi we mnie przyjemną ekscytację. Nawet grubość książki nie przeraża mnie specjalnie, co ma również pewien związek z moją aktualną kontuzją i unieruchomieniem. Wyobraźcie sobie, w związku z zerwanym więzadłem nic innego nie mogę robić, tylko czytać! W zasadzie mogłaby to być moja własna definicja raju. Jak raj widzi Yanagihara w swojej najnowszej książce?

„Do raju” to monumentalna political fiction, której akcja rozgrywa się na przestrzeni kilku stuleci. Bohaterów książki różni w zasadzie wszystko, łączy natomiast usilne dążenie do odnalezienia szczęścia i miłości.

Książka budzi skrajne emocje, od totalnego zachwytu do ostrej krytyki. Po jej przeczytaniu ta rozbieżność ocen staje się dla mnie zrozumiała, Jeżeli chodzi o warsztat, stanowi małe arcydzieło. Jest  przepięknie napisana, i równie pięknie przetłumaczona (brawa Jolanta Kozak!). Poznajemy trzy ciekawe historie, z których każda osadzona jest w innych realiach. Jestem pod ogromnym wrażeniem umiejętności autorki do kreowania świata przedstawionego. Obok siebie dostajemy trzy wizje świata, trzy równoległe obrazy Ameryki w trzech różnych płaszczyznach czasowych. Całość jest przy tym spójna kompozycyjnie i konceptualnie.

Nie chciałabym Wam tutaj streszczać fabuły, zwłaszcza że jest ona dość zawiła i skomplikowana. Ale kilka rzeczy muszę napisać. Wspomniałam, że książka składa się z trzech części. Każda część mogłaby w zasadzie być odrębną książką.


Pierwsza część „Do raju” to historical fiction. Akcja rozgrywa się w Nowym Jorku, w roku 1893, ale zamiast Stanów Zjednoczonych mamy Wolne Stany. Panuje w nich ustrój liberalny, wprowadzone zostały m..in. małżeństwa jednopłciowe, pragnąc zapewnić mieszkańcom pełną wolność i swobodę. Głównym bohaterem jest David, pochodzący z zamożnej, wpływowej rodziny. David zamieszkuje dom na Placu Waszyngtona, co natychmiastowo sugeruje, że mamy tu do czynienia również z pewną zabawą, że Yanagihara puszcze subtelne oczko do Henry Jamesa i powieści o tym samym tytule (uświęconej zresztą świetnym filmem Agnieszki Holland, kto nie widział niech szybko nadrabia zaległości!). Jeżeli chodzi o fabułę, robi się odrobinę soapoperowo. David musi dokonać wyboru pomiędzy aranżowanym małżeństwem z rozsądku a szaleńczą młodzieńczą miłością do kochanka artysty. Który wybór zaprowadzi go do raju?  Odebrałam jako bardzo interesujące to zestawienie bardzo śmiałej i odważnej wizji historical fiction z dość banalną historią znanej ludzkości od stuleci - a przynajmniej tej części ludzkości, której próbowano zaaranżować małżeństwo. A może to zabawa formą i wyzwanie rzucone Henry Jamesowi: próba sprawdzenia, czy odważna obyczajowo treść nie rozsadzi tradycyjnej, typowej dla niego formuły powieści.

Druga część książki dzieje się w 1993 roku, a zatem współcześnie. Opisuje związek dojrzałego, zamożnego prawnika z młodym asystentem pochodzącym z Hawajów. W tle przebrzmiewa groźba epidemii AIDS, i kwestia prawa do samostanowienia się autochtonicznej ludności Hawajów.

Trzecia część książki toczy się w roku 2093. Yanagihara przedstawia mocno dystopijną wersję przyszłości, gdzie ludzkość jest trawiona kolejnymi epidemiami, żyjąc w warunkach państwa totalitarnego. Lektura nie dla preppersów, za to doskonała pożywka dla wszystkich strachów czających się w naszych karmionych katastroficznymi wizjami umysłów, które nie wyzwoliły się jeszcze z traumy pandemii. Podczas lektury kolejnych stron ogarnia nas czyste przerażenie. Przychodzą do głowy myśli, które chcemy zepchnąć głęboko na dno świadomości. W mojej ocenie część trzecia to zdecydowanie najlepsza część książki.

Dziwi mnie i zaskakuje, dlaczego bohaterami książek Yanagihary są niemal wyłącznie mężczyźni. Podczas lektury zastanawiałam się, czemu służy ten zabieg, i przyznam szczerze, że nie mam najmniejszego pojęcia. Kobiety pełnią rolę drugoplanową, żeby nie napisać drugorzędną. Kobiecie udaje się zostać protagonistką finalnej części, natomiast z uwagi na swoje cechy szczególne opisane w książce trudno określić ją jako bohaterkę pełnowymiarową. Jak przeczytacie, to zrozumiecie.

W każdej z części następuje kompletna zmianę realiów. Co interesujące, w każdej części powtarzają się te same imiona bohaterów, wspólne jest też miejsce zamieszkania przy Placu Waszyngtona.  Nasz łaknący logicznych wytłumaczeń mózg poszukuje sensu, związku pomiędzy postaciami z poszczególnych części. Mnie najbardziej przekonuje ten o powtarzalności ludzkich losów, historii i emocji, bez względu na czas i miejsce, bez względu na ustrój polityczny czy uwarunkowania społeczne, kolor skóry, wiek czy poglądy. O poszukiwaniu swojego miejsca na Ziemi i o pragnieniu miłości, bo bohaterowie każdej części książki są w istocie samotni, spragnieni miłości i bliskości. Przyznacie że dość skomplikowany zabieg literacki dla osiągnięcia tego celu. Przepraszam, jeśli sprofanowałam przebrzmiewającą w ostatnich zdaniach wzniosłość tym ohydnym cynicznym komentarzem. Wydaje się on jednak trafny w odniesieniu do całej książki. „Do raju” to powieść misterna w swojej konstrukcji, barokowa w swoim rozmachu, doskonała pod względem literackiego warsztatu. Natomiast jej przesłanie wybrzmiewające z każdej części jest odrobinę naiwne. Brutalnie rzecz ujmując, książka stanowi doskonały przykład przerostu formy nad treścią.

Lektura książki jest z pewnością ciekawym przeżyciem literackim, więc dla fanów literatury przeczytanie jej będzie wciąż interesującym doświadczeniem. Pod względem treści jest odrobinę rozczarowująca nawet pomimo tego, że czasem warto przypomnieć sobie rzeczy podstawowe.

 

 

Ogólna ocena: 6.5/10 (ale wiecie, że u mnie nie jest łatwo)

 

 

poniedziałek, 5 lutego 2024

"Odd hours" Ani Bas. Napisana przez Polkę po angielsku książka inauguruje klub książki w Milanówku, a mnie motywuje do reaktywacji bloga

Tytuł poprzedniego posta "Come back lub jego zapowiedź" okazał się znamienny. Można by rzec nawet, że okazał się przekleństwem - ponieważ był to już drugi zapowiadany "come back", po którym nastąpiła złowroga cisza z mojej strony. Tym razem musi się udać. Tym razem nie będzie wielkich zapowiedzi, wielkich słów, po prostu wrócę do regularnego pisania bloga. 

Powodów mam ku temu kilka. Po pierwsze, wyniki wyborów sprawiły, że znów zaczęłam oddychać. Być może jest to nowa definicja neurozy, aczkolwiek dyktatorskie rządu PIS-u w jakimś sensie odbierały mi przyjemność i lekkość pisania. Miałam wrażenie że swobodny momentami nawet lekko frywolny ton mojego bloga nie przystaje do bieżących wydarzeń politycznych. W kraju się łamie konstytucję, a ja tu o książkach po prostu. Czułam się z tym jakoś niezręcznie. Wiem, że wśród moich czytelników są ludzie o różnych poglądach politycznych, ale ja się nigdy z moimi poglądami nie ukrywałam, poza tym czytając moje posty, nie sądziliście chyba, że mogłabym kiedykolwiek popierać PIS. No właśnie. 

Drugi powód jest taki, że obiecałam. Jak pisałam w moim poprzednim poście będącym tylko zapowiedzią, jakiś czas temu przeprowadziłam się do Milanówka, na którego punkcie oszalałam i stałam się fanatyczną lokalną patriotką. Z nieskrywanym zachwytem powitałam informację od koleżanki, że otwiera w Milanówku Klub Książki. Od razu zgłosiłam swój akces, deklarując pełne wsparcie dla tej inicjatywy. Klub Książki nazywa się "Book Lovers", bo czytamy po angielsku, Kasia prowadzi szkołę językową, a klub książki jest po godzinach, raz w miesiącu. Zostałam obdarowana książką ponad miesiąc przed pierwszymi obradami, w moim sercu zapanowała więc spokojna pewność, że jest to termin absolutnie wystarczający żeby zanurzyć się w tej literaturze i czerpać z niej wszelkie możliwe rozkosze. Okładka wyglądała obiecująco i estetycznie, tytuł intrygował: "Odd hours", autorstwa Ani Bas. Historia autorki też jest bardzo interesująca. Książkę tą napisała po angielsku Polka mieszkająca od wielu lat w UK, po angielsku. Książka została nie tylko wydana, ale i pozytywnie przyjęta na Wyspach, co już samo w sobie jest dużym sukcesem wobec ogromnej konkurencji na tamtejszym rynku. 

"Odd hours" wymyka się prostym klasyfikacjom. Jest po trochu powieścią obyczajową, satyrą, i komedią. Dla mnie osobiście najciekawsza była jej odsłona satyryczna. Główną bohaterką jest Gosia Gołąb, kasjerka w supermarkecie.  W wolnych chwilach publikuje poezje w internecie oraz fantazjuje o związku z mężczyzną, którego widuje przelotnie w pracy. Gosia jest kompletnie zagubiona w rzeczywistości i tylko jej się wydaje, że ją rozumie. Ani jednak nie rozumie, ani nie ogarnia. Potomkini polskich emigrantów, ale odbierająca polskość raczej jako niezrozumiałe brzemię i ciężar, nie w kontekście martyrologiczno-patriotycznym, ale bardziej społeczno-kulturowym. Ciekawy jest przebijający z kart książki stosunek autorki do Polski i Polaków, w mojej ocenie typowy dla osoby która wiele lat temu opuściła kraj i nie rozumie do końca zachodzących w nim zmian i procesów. Znaleźliby się z pewnością tacy, którzy określiliby Anię Bas jako p o l a k o ż e r c z y n i ę. Ale wróćmy do Gosi.  Fragmenty, w których Gosia próbuje wytłumaczyć sobie otaczający świat i w jakiś sposób w nim zaistnieć, są dla mnie najmocniejszą stroną książki. To ociekający ironią,  mocny przekaz, zaskakujący celnością obserwacji i świeżym spojrzeniem na pewne zjawiska społeczne. 

Gdy zaczynam czytać, Gosia wydaje mi się nieprzyjemnie dziwaczna. Nie lubię Gosi.  Być może nawet trochę się jej boję, momentami sprawia wrażenie osoby niezrównoważonej psychicznie. W trakcie czytania mam o to pewne pretensje do autorki. Czuje że jest mi odebrane to przepiękne i inspirujące doznanie utożsamiania się z główną bohaterką. Być może Gosia zmęczyłaby mnie sobą do tego stopnia, że odłożyłabym tę książkę na bok. No ale po pierwsze obiecałam a po drugie byłam w trakcie kilkunastogodzinnego lotu i nie miałam żadnej alternatywy... Na szczęście książka rozwinęła się w bardzo interesujący sposób. Było nawet kilka takich momentów, które mnie bardzo mocno wciągnęły. Mój stosunek do Gosi na przestrzeni kilkudziesięciu stron uległ znacznej przemianie, ale nie będę za dużo zdradzać, żeby pozostawić Wam przyjemność własnych spostrzeżeń i obserwacji.


Początkowo irytował mnie też język książki. Oczywiście żadna ze mnie specjalistka jeśli chodzi o language, jednak czuję że coś jest nie tak z tym angielskim. Jest inny od tego, który znam, wydaje się trochę sztuczny, jakby wygenerowany. Tłumaczę to początkowo faktem, iż nie jest to pierwszy język autorki. Zmieniłam perspektywę na język po przeczytaniu wywiadu z autorką.  "Posługuję się tym językiem inaczej niż rodowici Brytyjczycy, ale właśnie dzięki kursowi przestałam myśleć o tym jako o słabości czy wadzie, a zaczęłam postrzegać to jako atut. Nigdy nie będę pisać tak jak rodowity Brytyjczyk, ale też żaden Brytyjczyk nie jest w stanie pisać tak jak ja." ("Odd Hours" Ani Bas podbija Wielką Brytanię. Polska debiutantka doceniona (wyborcza.pl) Ta argumentacja mnie przekonała i zaczęłam w jakimś sensie kontemplować ten język, analizować go i wnikać w jego struktury, co ostatecznie również dostarczyło mi sporej radości.  

Podsumowując, "Odd hours" to nie jest najlepsza książka, jaką czytałam. I nie jest to książka, która mnie jakoś szczególnie zachwyciła. Natomiast zainteresowała mnie, i sprawiła mi sporą intelektualną przyjemność. Powyżej przytoczyłam najważniejsze, z mojej perspektywy, argumenty dlaczego warto sięgnąć po tę książkę. Być może przekonają i Was. 

O ile mój powierzchowny research mnie nie myli, nie ma jeszcze polskiego tłumaczenia. Ciekawe.

Razem z Kasią miałyśmy bardzo interesującą dyskusję na temat książki na naszym posiedzeniu Book Lovers. Jestem bardzo ciekawa Waszej opinii! No i zapraszam w imieniu Kasi do klubu! Oczywiście w Milanówku :)



piątek, 22 października 2021

Come back lub jego zapowiedź

Wracam po nieprzyzwoicie długiej przerwie. Tak długiej, że w zasadzie brak jest wiarygodnego wyjaśnienia dla mojego przedłużającego się milczenia. Z góry zastrzegam, że nie wiem, czy wracam na stałe, czy tylko daję znać, że żyję. Tak czy siak, wypada się chyba wytłumaczyć Wam z mojej długiej nieobecności, a zwłaszcza tym, którzy regularnie do mnie zaglądali w poszukiwaniu inspiracji czytelniczych. Otóż, NAPRAWDĘ nie miałam czasu. Wiem, każdy z nas żyje w chronicznym niedoczasie, taki mamy klimat. Jednocześnie, poprzednia edycja mojego bloga miała taki zakamuflowany przekaz, że ZAWSZE można znaleźć czas na czytanie - pisałam go jako pracująca matka dwójki dzieci, mająca wskutek swej doskonałej organizacji oprócz czytania czas na całą masę innych aktywności, w tym na zdjęcia z książką w tle. Sama dla siebie wydaję się teraz irytująca. W każdym razie, cóż, dopadło i mnie. Fakt, że przybyło mi jedno dziecko, nie pozostaje tutaj bez znaczenia. Przestałam mieć czas na czytanie a tym bardziej na pisanie o czytaniu. Pomiędzy tymi dwoma czynnościami zaczęła zachodzić alternatywa rozłączna. Albo-albo. 

Przyznaję zupełnie szczerze, przez cały okres mojej abstynencji blogerskiej, z rzadka udawało mi się cokolwiek przeczytać, i jest to porażka mojej wcześniejszej idei, że zawsze. Otóż jednak nie zawsze. W całym tym okresie więcej za to słuchałam. Dlaczego? Zmieniłam pracę, porzucając jednocześnie formułę walk to work której byłam propagatorką jeszcze zanim stała się modna na anachroniczny commuting. Wystarczające, by zaburzyć życie lub przynajmniej wywrócić je do góry nogami. Z czytania, przerzucić się na słuchanie. Kilka sensownych rzeczy udało mi się przesłuchać, być może przy okazji uda mi się coś Wam zarekomendować (nie, na razie zmiany nazwy bloga na Julita czyta i słucha nie rozważam). W każdym razie, udało mi się przemycić kolejną wymówkę dla ciszy w eterze, zmiana pracy. 

Przemknęła również przez moją głowę myśl dodania do mojego bloga podtytułu: Julita czyta w Milanówku. Niech Milanówek oprócz krówek, jedwabiu oraz truskawek zasłynie i z czytania! Oto bowiem nastąpiła u mnie kolejna epokowa zmiana, przeprowadziłam się z mojego ukochanego miasta Warszawy do nieco od niej oddalonego Milanówka. Mamy zatem kolejny powód niezręcznej ciszy po mojej stronie. Czy jestem zadowolona z przeprowadzki? Cóż, stosunki na linii ja - Milanówek na razie się ustalają. Najpierw się zakochałam, a potem rozczarowałam. Ale nie zamykam tematu, na pewno będę więcej pisać o naszych wzajemnych relacjach. 

W każdym razie, być może skoro już jako rodzina zamieniliśmy rozpędzoną Warszawę na uśpiony Milanówek i dokonaliśmy tego wielkiego kroku w kierunku slow life, nadchodzi nowe. W niewielkiej lokalnej księgarni udało mi się ostatnio zakupić kilka książek: "Zazdrość" Jo Nesbo, "Nieznaną terrorystkę" Richarda Flanagana, "Ślady" Jakuba Małeckiego, dla Lili książkę "Jadzia Pętelka idzie na spacer" Barbary Supeł, dla Poli "Pozytywkę Poli" Anieli Cholewińskiej-Szkoli, a dla Jeremiego "Mazurskich w podróży" Agnieszki Stelmaszyk. Equal distribution of goods, dla każdego coś miłego. Dla siebie książki autorów, których znam, co napawa mnie pewnym smutkiem gdyż oznacza, że zupełnie straciłam rozpoznanie na rynku nowości czytelniczych. W każdym razie, te książki będę czytać, i o nich pisać - z Milanówka. 


wtorek, 28 maja 2019

Zapowiedź czegoś naprawdę niezwykłego


Poczułam lekkie ukłucie w sercu, gdy mój znajomy Maciej Klimarczyk powiedział mi, że napisał książkę. Kurczę, innym jakoś się udaje, pomyślałam z odrobinką zazdrości. Chwilkę później zalała mnie fala entuzjazmu. Nie ma innego wyjścia, książka Maćka musi być arcydziełem!

Pozwólcie, że napiszę Wam kilka słów o Maćku. Otóż Maciek to Leonardo DaVinci, tyle że jest zabawny (with all due respect, Leonardo). Jest znakomitym lekarzem psychiatrą (co na początku naszej znajomości napełniało mnie pewną grozą), mówi biegle w kilku językach (w tym po włosku), śpiewa i gra na fortepianie – nawet nagrał kilka płyt. Jednostka zdecydowanie wybitna, a przy tym bardzo sympatyczna. Maciek, wybacz, jeżeli coś pominęłam, na naszym następnym spotkaniu muszę przestać tak dużo mówić.

Moje przeczucia nie zawiodły, książka okazała się rewelacyjna. Pierwsza scena mnie zmroziła. Na moment zamarłam w niemym przerażeniu, po czym w gorączkowym napięciu zaczęłam przewracać kartkę za kartką. Miałam w ręce ołówek, miałam dać konstruktywne uwagi, taki był plan. Niestety, książka okazała się na to zbyt dobra, a przede wszystkim zbyt wciągająca. Nie przeczytałam jej, ja ją pochłonęłam!

Tytuł książki to Opinia. Temat autorowi bardzo dobrze znany w związku z wykonywaną działalnością zawodową lekarza psychiatry. Tym razem opinia miała być niecodzienna, gdyż wydana w sprawie podejrzanej o morderstwo śpiewaczki operowej Elizy Kanteckiej. Trup w operze ścieli się gęsto, ale z drugiej strony czy eteryczna kobieta trudniącą się tak wyrafinowaną profesją, uduchowiona artystka, mogłaby dokonać makabrycznej zbrodni...? Wymyślić plan doskonały, a następnie metodycznie oraz z zimną krwią go zrealizować? Na te pytania musi znaleźć odpowiedź policja oraz prokuratura, przy udziale lekarzy psychiatrów.

W warstwie artystycznej książka jest prawdziwym majstersztykiem, począwszy od konstrukcji nawiązującej do opery, a skończywszy na warstwie językowej – jest napisana przepiękną polszczyzną – dokładnie taką, jaką autor znany mi osobiście posługuje się na codzień. No, może ciut ładniejszą. A najpiękniej Maciek pisze o Bydgoszczy, swoim ukochanym mieście. Na dodatek bardzo sugestywnie  - podczas mojej niedawnej pierwszej wizyty w tym mieście towarzyszyło mi uczucie permanentnego deja vu.

Według magazynu Książki, w Polsce w zeszłym roku na rynku pojawiło się 262 kryminałów. Nie sądzę, by którykolwiek z nich został napisany przez psychiatrę. A jeżeli już, to na pewno nie przez tak dobrego. Tak jak Dostojewski, autor zagląda w najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy, tyle że robi to od strony fachowej. Czytając Opinię, wejdziecie do gabinetu psychiatry, staniecie za zasłoną, i wstrzymując oddech usłyszycie rozmowę lekarza z pacjentem. Tylko bądźcie cicho, bo być może na kanapie siedzi bohater jakiegoś kryminału.

Choć właściwie leciutko się waham klasyfikując książkę Maćka jako kryminał. Przewija się przez nią kilka wątków, nieraz bardzo trudnych, niewygodnych i bolesnych. Chyba bardziej pasuje określenie thriller psychologiczny, jeżeli koniecznie potrzebujemy jakichś etykiet. Opinia wymyka się oczywistym kategoryzacjom, balansując z gracją na krawędzi gatunków, z uwzględnieniem półki „literatura piękna”.

Nie wiem, czy po lekturze Opinii polubicie bardziej operę, lub psychiatrię. Z pewnością dowiecie się więcej i o jednym,  i o drugim. Tylko ostrzegam, książki nie da się tak łatwo odłożyć, więc od razu zaplanujcie sobie jeden wolny wieczór.

Książka jest aktualnie w procesie wydawniczym. Dam Wam znać, jak tylko pojawi się w księgarniach, żebyście zdążyli ją nabyć zanim zostanie wyprzedany cały nakład.

Opinia, Maciej Klimarczyk. Brawo!





wtorek, 30 października 2018

O efekcie motyla. Ann Patchett,”Dziedzictwo”

Ann Patchett,”Dziedzictwo”

Już po kilku stronach “Dziedzictwa” wiedziałam, że Ann Patchett dołączy do grona moich ulubionych pisarzy. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż to szacowne grono zaczęło się już robić lekko skostniałe, i coraz bardziej zarozumiałe.

Chyba każdy czasem się zastanawia, jaki wpływ na jego życie mają drobne, niepozorne wydarzenia. Historia opowiedziana w „Dziedzictwie” jest świetną ilustracją dla takich rozważań. Jak dużo stałoby się oraz nie stałoby się w życiu dziesięciu osób, dwóch rodzin, gdyby Bert Cousins, policjant oraz sfrustrowany ojciec czworga dzieci, nie poszedł na przyjęcie z okazji chrzcin córki swojego kolegi z pracy, Fixa…Ta jedna decyzja, nie do końca świadoma, w zasadzie przypadkowa, okazała się dla rodzin Berta oraz Fixa wybuchem supernowej.

Przechodząc do konkretów oraz w skrócie, „Dziedzictwo” jest historią amerykańskiej patchworkowej rodziny rozgrywającą się na przestrzeni 50 lat, co z jednej strony brzmi interesująco, ale tak naprawdę nie najlepiej i dość pospolicie. Ciekawiej – jest to opowieść o skrywanych w szafie demonach, o strasznej tajemnicy i kłamstwie, o zdradzie i porzuceniu, śmierci i cierpieniu. Historia niedopowiedzeń, ukrytych głęboko żali i pretensji. Narracja jest wieloosobowa, ta sama historia jest opisywana kilka razy (no worries, żadnej nudy, a jedynie możliwość spojrzenia na wydarzenia z szerszej perspektywy). Z pozoru bardzo zwyczajna, książka zaskakuje w szczególe, pomiędzy słowami ukryta jest jakaś magia, jakiś czar, nie pozwalający odłożyć Wam tej książki aż do ostatniej strony.

Och, jak ja lubię takie książki – subtelne, a jednocześnie bardzo mocne. Słodko-gorzkie, z niebanalną historią, ciekawymi bohaterami, pełne humoru. Gdybym miała do czegoś porównać „Dziedzictwo”, to pewnie do pierwszych książek Johna Irvinga. Tym samym nie muszę już pisać, jak bardzo mi się ta książka podobała. I nic mnie w niej nie drażniło, nic mi nie przeszkadzało, co biorąc pod uwagę mój trudny charakter należy uznać za rzecz absolutnie wyjątkową.

To nie jest książka z gatunku tych, o których się szybko zapomina. Przeczytałam ją wiosną, i ciągle jestem pod jej dużym wrażeniem. Moja rekomendacja ma również akredytację – „Dziedzictwo” znalazło się na szczycie bestsellerów "New York Timesa" i zostało okrzyknięta książką roku 2016. Polecam na wszelkie okoliczności życiowe, wszystkie pory roku oraz dowolne godziny w ciągu doby.

 Ogólna ocena: 5/6

środa, 22 listopada 2017

Akcja książka na Mikołajki: "Czasami kłamię" Alice Feeney

W drodze do pracy, mój wzrok przykuł billboard z reklamą książki Alice Feeney „Czasami kłamię”. Przeczytałam i zamarłam ze zgrozy. Oto co zobaczyłam o godzinie 9 rano na rogu ulic Twardej i Emilii Plater.

„Nazywam się Amber Reynolds. Powinniście wiedzieć o mnie trzy rzeczy:

1.       Jestem w śpiączce.
2.       Mój Mąż już mnie nie kocha.
3.       Czasami kłamię.”

W głowie momentalnie pojawiło mi się tysiąc pomysłów, o czym może być książka, jeden bardziej przerażający od drugiego. W drodze powrotnej z pracy w pełnym ekscytacji drżeniu kupiłam książkę w księgarni, i w domu czym prędzej zabrałam się do czytania, ignorując większość obowiązków domowych oraz rodzicielskich. Byłam przekonana, że po serii dość nieszczęśliwych wypadków czytelniczych będę mogła wreszcie z czystym sumieniem polecić Wam coś porządnego do czytania. A wiadomo, że czasami nic nie działa tak dobrze na znękaną psychikę jak dobry thriller. Trzymający w niepewności od początku do końca, który czyta się w niemym przerażeniu, i po przeczytaniu którego z trudem przychodzi zgaszenie światła w pokoju.

Cóż, nie zaczęło się od trzęsienia ziemi, raczej od lekkiego napięcia. To lekkie napięcie trwało nieprzerwanie aż do ostatniej strony, z niewielkimi odchyłami w jedną lub w drugą stronę. Fabuła jest faktycznie dość intrygująca. Amber jest w śpiączce, w którą zapadła po wypadku samochodowym. Już sama narracja prowadzona przez bohaterkę znajdującą się w śpiączce budzi w czytelniku niepokój. Pomimo stanu śpiączki Amber zachowuje bowiem pełną świadomość, przypomina sobie minione dni i tygodnie oraz próbuje odtworzyć okoliczności wypadku. Zamiast jednak wyjaśniać się, obraz wydarzeń staje się coraz mniej klarowny. Zwłaszcza że Amber CZASAMI KŁAMIE. Czy Amber jest tylko niewinną ofiarą wypadku? Jak wygląda jej relacja z mężem? Jaką rolę odgrywa w całej historii siostra Amber, Claire? Czy jej mąż i siostra mają romans? Jak doszło do wypadku, w wyniku którego Amber znalazła się w śpiączce? Historia Amber przedstawiona jest w trzech różnych okresach czasowych – w teraźniejszości, gdy Amber znajduje się w śpiączce, w okresie bezpośrednio przed wypadkiem oraz w okresie jej dzieciństwa. Wydarzenia rozgrywające się we wszystkich tych okresach przeplatają się ze sobą i łączą w całość (ale niezbyt spójną), pozwalając nam poznać i zrozumieć Amber, jej siostrę Clair, a także męża Paula. A przynajmniej mieć na to nadzieję, gdyż czytanie „Czasami kłamię”  jest jak podróż przez gabinet krzywych zwierciadeł – nic nie jest takie, jak się wydaje. Nie wiadomo, co jest prawdą a co kłamstwem. Alice Feeney prowadzi z czytelnikiem grę, przełamuje schematy i utarte wyobrażenia, każąc czytelnikowi odejść od stereotypowego myślenia. Przekracza granice, prowokuje. To akurat bardzo mi się w tej książce podobało.

Znacie mnie jednak na tyle dobrze by wiedzieć, że nie popadam łatwo w bezkrytyczny zachwyt. W przypadku „Czasami kłamię” byłam od tego daleka. W mojej ocenie książka jest stanowczo zbyt przekombinowana. Aż roi się w niej od różnego rodzaju wątków, sekretów i tajemnic sięgających daleko w przeszłość bohaterów. Wątki te są przedstawione powierzchownie, i być może powodują pewien wzrost napięcia związany z niepewnością co do faktycznego przebiegu wydarzeń tudzież motywacji głównych bohaterów, ale jednocześnie powodują ogromny zamęt w książce. Zemsta, przebaczenie, przyjaźń, toksyczne relacje, zazdrość, niepewność, zdrada, nerwica natręctw, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, dzieci, brak dzieci, nękanie, prześladowanie - jak wiele można zmieścić w jednej książce? Intryga zasadnicza trochę się przez to rozmywa. Kreacje bohaterów są w przewidywalny sposób niejednoznaczne (i, wyobraźcie sobie, w zasadzie żadnego z nich nie da się lubić). Odnoszę wrażenie, że Alice Feeney chciała napisać coś więcej niż kryminał, i nieco przedobrzyła. Czasami tak się dzieje, gdy chce się za bardzo.

Podsumowując, największe walory książki to jej zwiastun, dość zaskakująca fabuła i trzymająca w pewnym napięciu akcja. Warsztatowo książka jest dość mizerna. Książka ma doskonałą reklamę, z gatunku tych, jakie miała „Dziewczyna z pociągu” (tyle że nie można jej jeszcze wszędzie kupić). Być może jest lepsza niż „Dziewczyna…” – dla której jak pamiętacie nie miałam litości (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/czerwona-kartka-dla-dziewczyny-z.html) – ale niewiele lepsza. Napisana pod scenariusz na film, w średnim stylu, średnio przerażająca, średnio wciągająca. Nie pomogło jej nawet to, że kończyłam ją czytać w widocznych na zdjęciu pięknych okolicznościach przyrody, będąc w odwiedzinach u przyjaciół w Zawoi.

Wraz z postem tym rozpoczynam akcję „Książka na Mikołajki”, gdzie będę polecać Wam jaką książkę i komu kupić  z tej okazji. A więc „Czasami kłamię” Alice Feeney można kupić dojeżdżającym długo do szkoły/pracy, lub wyjeżdżającym do Tajlandii. Na pewno zaś nie kupujcie jej byłym chłopakom lub leżącym w szpitalu.

Ogólna ocena: 3/6