czwartek, 26 lutego 2015

"Pan Maluśkiewicz i wieloryb"


Wiecie, że w Wiśle żyją orki i rekiny? I wieloryby! Tak przynajmniej zapewnia mnie Jeremi zawsze, kiedy spacerujemy nad Wisłą. W Arkadii pobyt w sklepie zoologicznym jest oczywiście żelaznym punktem programu, jeżeli nie celem całej wyprawy samym w sobie. Przedszkole polubił tak szybko pewnie tylko dlatego, że stało tam akwarium z rybkami (nic, że po miesiącu zobaczyłam je zabezpieczone przed synem taśmą izolacyjną…). Tak, jak się słusznie domyślacie, Jeremi uwielbia ryby i wszystko, co się z nimi łączy. Nawet tran.

Dlatego książkę „Pan Maluśkiewicz i wieloryb” po prostu musiałam mu kupić. Książeczka jest autorstwa Juliana Tuwima (którego kocham i którego „Lokomotywa” jest dla mnie przykładem skończonego onomatopeicznego geniuszu), więc jest i cudny wiersz, i zabawna, pozytywna historia. To znaczy zabawna jest może dla mnie, bo Jeremi słucha  w prawdziwym napięciu (za każdym razem…), dla niego „Pan Maluśkiewicz i wieloryb”  to przede wszystkim historia awanturniczo-podróżnicza. Jej bohaterem jest, nomen omen, Pan Maluśkiewicz, „najmniejszy na świecie chyba, który wszystko już poznał i widział, z wyjątkiem wieloryba”.

Pan Maluśkiewicz jest co prawda malutki, ale według mnie poprzez swoje perypetie skutecznie rozszerza wyobraźnię dziecka oraz pomaga kształtować abstrakcyjne myślenie. Uczy, że pozory mylą, i nie wszystko jest takie, jak wygląda na pierwszy rzut oka. Na przykład wyspa może być wielorybem!  A przede wszystkim dostarcza mnóstwo radości, czego i Wam życzę przy okazji lektury.

Smaku całości dodają przepiękne ilustracje Bohdana Butenki. Super książeczka, czytamy często, polecam!

„Pan Maluśkiewicz i wieloryb”, Julian Tuwim, Wydawnictwo Dwie Siostry.
 

Grand, a jednak nic wielkiego, 9/52


Po takim tytule nie trzeba już w zasadzie czytać dalszej części recenzji – tak naprawdę wszystko już wiadomo. Poniżej zwięzłe wyjaśnienie powodów mojego niemal całkowitego braku jakiegokolwiek zachwytu nad książką Janusza L. Wiśniewskiego „Grand”.
Tytuł nie przekłamuje, bohaterem książki jest hotel Grand w Sopocie. Z opisu miejsca przyznałabym pisarzowi 6/6 punktów. Grand jawi się na kartach książki jako miejsce wyjątkowe i magiczne, dyskretny świadek i jednocześnie ważny uczestnik historii, monumentalny i wyniosły w swej świetności a jednocześnie pełen subtelnego czaru i uroku. Pięknie i aż nadto wystarczająco jak na ulotkę reklamową hotelu. Jak na powieść, dla mnie trochę za mało.
Przy następnej bytności w jakimś hotelu zatrzymajcie na chwilę wzrok na jego gościach. Spójrzcie na parę siedzącą w restauracji, samotnego mężczyznę przy barze, biegnącą korytarzem kobietę ze śladami łez na twarzy.  Janusz L. Wiśniewski tak robi, i odkrywa ich tajemnice. W książce poznajemy historie kilku bohaterów, które w punkcie kulminacyjnym łączy pobyt w hotelu Grand w Sopocie. Oto bohaterowie: bezdomny Lichutki, dziennikarka z Warszawy Justyna, niemiecki pastor Maksymilian, pokojówka Luba, żigolak Andrzej W. i jego kochanka Weronika, alfons ze Szwecji Szymon oraz ciepiący na chorobę Parkinsona Joachim. Wyobraźcie sobie, jakie oni mogą mieć historie. Niestworzone. No właśnie….
Książka jest nierówna, pierwsza część (a w zasadzie pierwsza historia) była dla mnie tak totalnie słaba, że byłam o krok od porzucenia czytania w ogóle (w sensie czytania tej książki). Pełna pretensjonalnego intelektualizowania i pompatycznych stwierdzeń, z niewiarygodnymi psychologicznie bohaterami i wydumaną historią.  Na szczęście z upływem stron robi się nieco lepiej, pisarz się rozkręca, także w sumie książka dostarcza jakiejś tam rozrywki.
Decyzję co do czytania pozostawiam oczywiście wolnej woli, ja raczej nie polecam.
Ogólna ocena: 2/6
Janusz L. Wiśniewski, Grand, Wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2014
 
 
 

piątek, 20 lutego 2015

Proszę nie gaś światła, 8/52


Czasem, gdy nie ma prądu, może być naprawdę klimatycznie. Można zapalić świeczki, porozmawiać, podelektować się ciszą, z pozbawioną wyrzutów sumienia świadomością, że i tak nic więcej za bardzo nie da się zrobić. Kiedy jednak akurat sytuacja wymaga jakiegokolwiek działania, robi się mniej przyjemnie. Gdy awaria prądu się przedłuża, rosną złość i irytacja.

 „Blackout” Marca Elsberga opisuje historię, która na szczęście nie zdarzyła się naprawdę. I miejmy nadzieję, że nigdy się nie zdarzy. Europę dotyka totalna awaria prądu. Nie działa nic. NIC. Capslock stąd, że na co dzień nawet nie zdajemy sobie sprawy, w jak bardzo zelektryzowanym świecie żyjemy. Uświadomienie sobie skali naszego uzależnienia od energii elektrycznej jest momentami wręcz szokującym odkryciem. Dzień bez prądu? Proszę bardzo.

Zamiast budzika w mieszkaniu budzi Cię zimno. Ogrzewanie nie działa. Nie ma światła. Idziesz do łazienki. W połowie prysznica przestaje lecieć woda. Śniadanie. Możesz zapomnieć o porannej kawie i tostach. Bierzesz z lodówki to, co jest najbardziej narażone na zepsucie. W ciszy przygotowujesz się do wyjścia do pracy. TVN 24 nie wyjaśnia, co się stało. Winda nie działa, więc schodzisz po schodach z siódmego piętra. Idziesz do metra, ale metro nie kursuje. Stanęły też tramwaje. Patrząc na ilość osób w autobusach, po krótkim namyśle wybierasz spacer. Po drodze usiłujesz wypłacić pieniądze z bankomatu. Nie da się. Chcesz kupić kawę. Płatność tylko gotówką. Wejście do pracy, nie działają czytniki kart dostępu. Windy. Wspinasz się po schodach na piętnaste piętro, naprawdę cenisz i lubisz swoją pracę. Nie działają komputery. Nie ma jak pracować. Po pogrążonym w ciszy biurze przemieszczają się nieliczne jednostki którym udało się tu dotrzeć. Głównie zamieszkałe w centrum i jego okolicach, bo pociągi podmiejskie też stanęły w miejscu. Telefony milczą. W twoim Iphonie też pozostało już tylko 20% baterii. Próbujesz dowiedzieć się, co się stało, i kiedy wreszcie to się skończy. Nie ma jednak internetu. Na koniec dnia próbujesz zrobić zakupy. W sklepie w zamrażarkach pływają roztopione produkty. Z lodówek zaczyna unosić się lekko nieświeży zapach. Profilaktycznie kupujesz konserwy i niepsującą się żywność. Tylko dlatego, że jesteś bardzo przezorny. Mimo coraz większej uciążliwości przedłużającej się awarii w głębi serca jesteś przekonany, że to już jej ostatnie godziny. Widzisz kilku kieszonkowców, korzystających z ogólnego zamieszania i braku monitoringu. Jest luty, zmrok zapada dość szybko. Wracasz do domu przez pogrążone w ciemności ulice. Obserwujesz pozostawione na środku ulicy samochody, w których zabrakło benzyny. Stacje benzynowe też nie działają. Przed blokiem odgrzebujesz w torbie klucze do wejścia. Przez lata używany kod do drzwi nie działa. Wspinasz się na siódme piętro, zapalasz świeczki, zakładasz trzy grube swetry (ogrzewanie nadal nie działa) i czekasz. Czekasz….

To w skali mikro. „Blackout” opisuje brak prądu w skali makro. Wizje Elsberga są spektakularne w swojej grozie. Książka pokazuje, jak bez prądu cały świat, jaki znamy, ogarnia totalny paraliż, a później chaos i anarchia. Jeżeli myśleliście, że brak prądu to tylko konieczność odszukania paczki zapałek i zapalenia świeczek, przeczytajcie „Blackout” a dowiecie się, że to dużo, dużo więcej.

Prądu brak, ale książka trzyma w napięciu. Nie czytajcie natomiast, jeżeli łatwo popadacie w paranoję.
Ogólna ocena: 3.5/6
Mark Elsberg, "Blackout", wydawnictwo WAB, Warszawa 2013

czwartek, 12 lutego 2015

Think outside the box, 7/52


Była sobota. W ramach weekendowych aktywności, Mąż poszedł sprawdzić skrzynkę pocztową, a że zdarza mu się to, hmmm, raz na jakiś czas, wrócił więc z całym naręczem listów. – Jest coś dla mnie…? – zapytałam z nadzieją. Choć era Jane Austen bezpowrotnie zdaje się minęła, i co do zasady nie wyczekuję z utęsknieniem (niczym bohaterki jej powieści) na żadne listy, naręcze korespondencji zawsze budzi we mnie nieokreślone nadzieje. Mimo że od dawna piszą do mnie głównie banki. Tym razem było inaczej. Mąż podał mi niezbyt grubą i niezbyt pokaźną prostokątną przesyłkę od nieznanego nadawcy. Biała koperta, bez żadnych znaków szczególnych. – Co to może być? – zastanawiałam się głośno, zaciekawiona, drżącymi palcami rozpakowując pieczołowicie zapakowaną przesyłkę. Zupełnie nie domyślałam się zawartości. Przecież niczego ostatnio nie zamawiałam…? Ale może dawno temu…? Albo zapomniałam…? Mąż patrzył na mnie z dużym sceptycyzmem. – Ty już nawet nie wiesz, co zamawiasz….. – To chyba nie ja….. – zaczęłam nieśmiało, ale musiałam przerwać, kiedy z pieczołowicie zapieczętowanej przesyłki wyłoniła się książka. Porażka...I już było wiadomo, że to ja,  że straciłam kontrolę nad rzeczywistością,  że zamawiam książki bez opamiętania i jak opętana. Mąż patrzył na mnie ze smutną satysfakcją. Sama zaczęłam wątpić we własną poczytalność. Ale przestałam, gdy tylko zobaczyłam tytuł książki. – Freakonomia! – wykrzyknęłam. I wykręciłam numer do mojego Szwagra, Pawła.

Paweł słynie z błyskotliwych anegdot. Podczas opowiadania jednej z nich powołał się na „Freakonomię” jako na swoje źródło. Ja oczywiście wyraziłam swoje wielkie zainteresowanie. No i za kilka dni dostałam książkę pocztą. Takiego mam super Szwagra :) Dzięki, Paweł!

Książka jest rewelacyjna. Autorzy to ekonomiści – detektywi, którzy tropią zależności pomiędzy różnymi z pozoru nie powiązanymi ze sobą zjawiskami, próbując rozgryźć istotę rzeczy i wszechrzeczy.

Odkrywają istotę bodźców i motywacji, zastanawiając się, co łączy nauczycieli z zapaśnikami sumo. Przekonują, że nic nie dorówna potędze informacji, wskazując, dlaczego Ku-Klux-Klan przypomina agentów nieruchomości. Dowodzą, że głównym czynnikiem, który miał wpływ na spadek przestępczości w Stanach Zjednoczonych w latach dziewięćdziesiątych to dokonana kilkanaście lat wcześniej legalizacja aborcji, która sprawiła, że „urodzeni” przestępcy po prostu nigdy się nie narodzili (tak, w książce momentami jest bardzo kontrowersyjnie….). Wbijają nóż w plecy wszystkich rodziców, twierdząc, że ich wysiłki wychowawcze mają zasadniczo nikły wpływ na przyszłość ich dziecka (a przynajmniej mniejszy niż sobie rodzice wyobrażają). I zastanawiają się, jaki wpływ na przyszłość dziecka ma imię nadane mu przy urodzeniu (must read dla rodziców Myszona i Tradycji). Przy okazji tych wszystkich dywagacji bezwzględnie rozprawiają się z utartymi powszechnymi przekonaniami dowodząc, że często nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością, będąc mieszaniną zmyśleń, własnych korzyści, i wygody. Ich metoda momentami jest bolesna.

Książce zarzucano, ze nie ma myśli przewodniej. Być może, ale z pewnością ma ukryte przesłanie: nie przyjmuj rzeczy, takimi, jakimi są, kwestionuj powszechne sądy, powątpiewaj, bądź sceptyczny, zastanawiaj się, myśl nieszablonowo. Spróbuj odkryć prawdziwe pobudki ludzkich zachowań. Dociekaj prawdziwych przyczyn różnych zjawisk.

Bardzo fajna i ciekawa książka, polecam. Aż roi się w niej od najprzeróżniejszych ciekawostek i teorii. Uwierzcie mi, po przeczytaniu tej książki będziecie brylować w towarzystwie! Jak mój Szwagier :)

Ogólna ocena: 5/6
Freakonomia, Stephen J. Dubner, Steven D. Levitt, przekład Agnieszka Sobolewska, Znak litera nova, Kraków 2011

poniedziałek, 9 lutego 2015

Mario Vargas Llosa, Dyskretny bohater, 6/52


O ile dostać literackiego Nobla jest zapewne niezmiernie trudno, o tyle napisać dobrą powieść po otrzymaniu tej nagrody to prawdziwe wyzwanie dla pisarza. „Dyskretny bohater” to pierwsza powieść Mario Vargasa Llosy napisana PO. Oczekiwania wobec pisarza i presja krytyki co najmniej dwukrotnie większe niż PRZED. Llosa błyskotliwie wybrnął z problemu pisząc książkę, która nawet nie pretenduje do półki z wielką literaturą. 

Trzy przeplatające się historie. Pierwsza to historia Felicito Yanaque, dumnego przedsiębiorcy z Piury, na którego próbują zagiąć parol bezwzględni i nieprzebierający w środkach szantażyści. Druga to historia don Rigoberta i jego żony Lukrecji, których błogą małżeńską sielankę przerywają zagadkowe wizje jego syna oraz perypetie serdecznego przyjaciela Ismaela Carrery (trzecia historia), właściciela świetnie prosperującej firmy ubezpieczeniowej, ojca dwóch wyrodnych synów, który w jesieni swojego życia poślubia o 30 lat młodszą pokojówkę.

Z czymś się Wam to kojarzy? Mnie też, czytając „Dyskretnego bohatera” miałam natrętne i nieodparte wrażenie, że oglądam telenowelę. W książce noblisty literackiego 2010 niewiarygodne, filmowe wręcz historie przydarzają się zwykłym ludziom. Do akcji zaprzęgnięte zostają wielkie uczucia, zazdrość i nienawiść, miłość i namiętność. Są wielkie pieniądze. Jest zdrada i zbrodnia. I zaprzeczenie ojcostwa. Całość jest napisana stylem momentami groteskowo pompatycznym, kwestie wygłaszane przez bohaterów powieści są wręcz teatralne. Największą różnicą w stosunku do telenoweli jest wartko tocząca się akcja. Brak środków literackich z rodzaju trwających kilka stron spojrzeń w oczy.

Oczywiście, „Dyskretny bohater” nie jest dziełem przypadku. MVL posługuje się wyżej opisanym zestawem narzędzi z absolutną premedytacją. „Czy takie rzeczy nie zdarzają się tylko w telenowelach?” – myśli Rigoberto, skądinąd już dobrze znany czytelnikom prozy pisarza. Książka to raczej żart, „oczko” puszczone do czytelnika przez noblistę.

„Dyskretnego bohatera” czyta się bardzo przyjemnie, trochę jak kryminał, czy powieść sensacyjną, trochę jak romans czy powieść obyczajową. Nie jest to ten kaliber powieści co „Rozmowa w katedrze” czy „Święto kozła”, o wejściu do kanonu literatury XXI wieku raczej mowy być nie może. Książka dostarcza natomiast rozrywki na bardzo przyzwoitym literackim poziomie. Lekkie i przyjemne - bez wstrząsów psychologicznych i moralniaka po przeczytaniu.

 Ogólna ocena: 4.5/6

 Mario Vargas Llosa, "Dyskretny bohater", Wydawnictwo Znak, Kraków 2014.



 

piątek, 6 lutego 2015

Czytelnicze plany na luty


Być może czytelnicze plany na luty powinny być robione już w styczniu, ale jak mówi stare przysłowie lepiej późno niż wcale. W każdym razie lepiej późno niż później, więc nie zważając na późną porę czym prędzej i na gorąco ogłaszam moje czytelnicze plany na miesiąc luty.

Styczeń co prawda czytelniczo przeciągnął się nieco na luty, ale udało mi się przeczytać sześć książek, o jedną więcej niż zakładałam (spontaniczna wizyta w księgarni miała swój skutek w postaci zakupu ponadprogramowego „Szumu” Małgorzaty Tulli). Zatem pomimo tego przedłużenia, nadal jestem w awangardzie akcji „Przeczytam 52 książki w 2015 roku” – żeby sprostać wyzwaniu, w styczniu wystarczyłoby przeczytanie czterech, pięciu książek. Na luty mam zaplanowane przeczytanie pięciu książek. Żeby nie wytracać tempa. Ambitnie.

A zatem zapowiedzi. Zacznę od książki „Freakonomia. Świat od podszewki” autorstwa Stevena D. Levitta i Stephena J. Dubnera. Z kilku powodów. O książce usłyszałam po raz pierwszy od mojego słynącego z błyskotliwych anegdot szwagra Pawła, który przy okazji opowiadania jednej z nich wskazał tę książkę jako swoje źródło. Książka dotarła do mnie w absolutnie fantastyczny sposób, gdyby nie to, że tak lubię kupować sobie książki, mogłabym tak otrzymywać wszystkie książki w ogóle…O szczegółach napiszę przy okazji recenzji książki, czyli mam wielką nadzieję już niedługo (odkąd tylko dostałam tę książkę, nie mogę się doczekać jej przeczytania, czekam już od połowy stycznia, więc wyobraźcie sobie moją niecierpliwość, moje niedoczekanie…!). Jak głosi okładka, „Freakonomia to pasjonująca książka odkrywająca pierwotny sens ekonomii i prawdziwe motywy ludzkich zachowań”. Ciekawe. Tym bardziej, że znów wydałam za dużo na przecenach.

Kolejną książką jest „Grand” Janusza Leona Wiśniewskiego. Nie czytałam jeszcze żadnej książki tego bardzo poczytnego w naszym kraju pisarza, autora bestsellerowej „S@amotności w sieci”. Przyznam szczerze, jestem uprzedzona. Postanowiłam jednak zawalczyć z własnymi uprzedzeniami i być może stereotypowymi poglądami. Poza tym lubię Sopot a tam toczy się akcja powieści.

„Świat jest teatrem” Borisa Akunina będzie znów moim pierwszym zetknięciem ze znanym pisarzem, którego mam już dość nieczytania.

„Black out” Marca Elsberga dostałam w prezencie od Męża. Podobno jest wielki billboard na Empiku na Marszałkowskiej. Ma być elektryzujący thriller naukowy. Zobaczymy.

Jako wisienkę na torcie zostawiam sobie „B jak Bauhaus” Deyana Sudjica. Deyan Sudjic to dyrektor Design Museum w Londynie, w książce opisuje swój prywatny alfabet rzeczy i pojęć z zakresu kultury, sztuki, i tym podobnych mnie interesujących. Tu gram troszkę nie fair, bo rozdziały A jak autentyk, B jak Bauhaus i C jak cztery kółka mam już za sobą - bardzo mi się podobały, więc tym bardziej chcę poznać pozostałe litery alfabetu świata Sudijca.

Jak ja lubię mieć przed sobą dużo do czytania!
 
 
 

niedziela, 1 lutego 2015

Pomelo się zastanawia, Ramona Badescu/Benjamin Chaud


Pomelo to skrzyżowanie słonia z dżdżownicą. Kształtem przypomina słonia, natomiast jego kolor, rozmiar oraz długość trąby wskazują raczej na dżdżownicę. Można się zastanawiać. Sam Pomelo również się zastanawia, może akurat nie nad tym, czy bardziej przypomina słonia, czy dżdżownicę, ale nad wszystkim innym w zasadzie tak. Tak po prostu - „czasem, bez wyraźnej przyczyny, Pomelo przerywa to, co akurat robi, i zadaje sobie pytania”. Uwielbiam poetycki absurd tej książki.

Czytając mojemu synkowi zawsze obserwuje kątem oka jego reakcje. Jeremi słuchał, nad czym zastanawia się Pomelo, w napięciu i z prawdziwym zainteresowaniem. „Wiesz mamusiu, ja też się zastanawiam”, usłyszałam. Nie wiem, nad czym zastanawia się trzylatek, ale jego mina wskazywała na pełne zrozumienie dla Pomela jeżeli chodzi o przedmioty jego zastanowienia. Może trzylatek też zastanawia się, o czym myślą mrówki, dlaczego pomidory są czerwone, oraz bardziej filozoficznie, co by zrobił, gdyby był zupełnie sam, czy będzie kiedyś stary. Być może pytania, które zadaje sobie Pomelo, inspirują go do zadawania sobie innych pytań? Chciałabym, żeby przez całe życie dużo się zastanawiał i zadawał sobie pytania, dlatego książka „Pomelo się zastanawia” bardzo mi się podobała.

Książeczka zawiera jeszcze jedną historię o przygodach Pomelo,  „Smutki w ogrodzie”. Lubię również „Smutki w ogrodzie”. „Czasami, po rozmaitych chwilach radości, Pomelo ma ochotę na smutek”. Wiadoma sprawa. „Czy masz ochotę na smutek synku?” – pytam teraz, gdy widzę, że Jeremi jest nie w humorze. Jeremi kiwa głową, już w zdecydowanie lepszym humorze po tym pytaniu.

Moja ocena książek dla dzieci może być spaczona przez, hmmm, tysiące książek przeczytanych od tego czasu, dlatego najbardziej ufam ocenie mojego synka. Na pytanie, co czytamy, odkrzyknął entuzjastycznie: Pomelo! Także polecam.