wtorek, 16 czerwca 2015

Uważaj na "Anglika na wsi" Michaela Sadlera

Po długim blogerskim milczeniu dziś będzie trochę hejtu. Nie jestem zwolenniczką pisania recenzji negatywnych, z założenia na blogu zamierzałam raczej polecać książki a nie zniechęcać do czytelnictwa, ale tym razem po prostu muszę. W sumie sama jestem sobie winna. Nie wiem, co mnie podkusiło. Kupiłam „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” Charlesa Bukowskiego, drugą część „Mojej walki” Ove Knausgarda, „Łuk triumfalny” Ericha Marii Remarque’a i „Śniadanie Mistrzów” Kurta Vonneguta, na dodatek w oryginale. I „Anglika we wsi” Michaela Sadlera. Kupiłam tą książkę szybko i bez zbędnych a w tym wypadku jak się okazuje słusznych wątpliwości.

Być może padłam ofiarą manipulacji. Kilka lat temu urzekła mnie książka „Merde! Rok w Paryżu”. To było takie lekkie, świeże, zabawne…..Tyle że „Merde!...” napisał Stephen Clarke, o czym naonczas niestety udało mi się zapomnieć. W konsekwencji wymyśliłam, że „Anglik na wsi” jest drugą częścią „Merde!...”, co w sumie byłoby w jakiś sposób logiczne. Gdzieś tam przemknęło mi przez myśl że wszystkie książki autora „Merde!....” (cały czas przeze mnie zapomnianego) mają „Merde!” w tytule, ale udało mi się tę myśl skutecznie zignorować. No i kupiłam tego „Anglika na wsi”. Merde.
Pamiętacie, jak po sukcesie „Dziennika Bridget Jones” jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w księgarniach oraz kioskach książki o kobietach niby jej bardzo podobnych, przeżywających podobne życiowe rozterki, podobnie niepoukładanych, trochę szalonych, trochę zwariowanych, i trochę romantycznych? Z których jednak niestety żadna nie była Bridget…? Zapewne zatem po sukcesie „Merde!….” tabuny Anglików zapragnęły pisać o swoim zetknięciu czy też zderzeniu z francuską jakże odmienną cywilizacją.

Zapragnął i Michael Sadler.  Ok, w kilku miejscach otarł się o bycie zabawnym, był naprawdę blisko. Niestety przez większą część czytałam tą książkę z głębokim niesmakiem. Pióro ma Sadler przyciężkawe, a już na pewno nie jest w stanie udźwignąć ciężaru ogólnego braku weny. Niby historię jakąś miał. Anglik, Michael Sadler, czyli on, autor, po rocznym pobycie w Paryżu (o czym podobno jest też książka), cudownym splotem okoliczności znajduje się na głębokiej francuskiej prowincji. Gdzie przecież powinien przeżywać zabawne perypetie oraz doświadczać co rusz najprzeróżniejszych uciesznych różnic kulturowych oraz zderzeń cywilizacji. Oglądaliście „Jeszcze dalej niż północ”? Na francuskiej prowincji można naprawdę ROFL! Niestety perypetie Michaela Sadlera są jednak dość ponure i róźnic kulturowych w sumie też jakoś mało doświadcza. Wszystko o to, o czym pisze, już było i nihil novi. Ile razy można wsadzać to samo danie do kuchenki mikrofalowej? Chyba o „Anglika na wsi” za dużo. Wszystko to jakieś takie naciągane, sztuczne i na siłę.
I jeszcze tłumaczenie jest koszmarne. Żadne onomatopeizmy nie są właściwie przetłumaczone. Czy słyszeliście kiedyś w języku polskim dźwięki „blurp” i „plop”, „slurp” czy może „phew”? Niby drobna rzecz, a niesłychanie irytująca w czytaniu.

Ogólnie, jest to bardzo zła książka. Rzadko czytam gorsze. Pierwsza „jedynka” którą wystawiam na moim blogu. Za moje męki bez zdjęcia.

 Ogólna ocena: 1/6

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz