Być może padłam ofiarą
manipulacji. Kilka lat temu urzekła mnie książka „Merde! Rok w Paryżu”. To było
takie lekkie, świeże, zabawne…..Tyle że „Merde!...” napisał Stephen Clarke, o
czym naonczas niestety udało mi się zapomnieć. W konsekwencji wymyśliłam, że „Anglik
na wsi” jest drugą częścią „Merde!...”, co w sumie byłoby w jakiś sposób
logiczne. Gdzieś tam przemknęło mi przez myśl że wszystkie książki autora „Merde!....”
(cały czas przeze mnie zapomnianego) mają „Merde!” w tytule, ale udało mi się
tę myśl skutecznie zignorować. No i kupiłam tego „Anglika na wsi”. Merde.
Pamiętacie, jak po sukcesie „Dziennika
Bridget Jones” jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w księgarniach oraz
kioskach książki o kobietach niby jej bardzo podobnych, przeżywających podobne
życiowe rozterki, podobnie niepoukładanych, trochę szalonych, trochę zwariowanych,
i trochę romantycznych? Z których jednak niestety żadna nie była Bridget…?
Zapewne zatem po sukcesie „Merde!….” tabuny Anglików zapragnęły pisać o swoim zetknięciu
czy też zderzeniu z francuską jakże odmienną cywilizacją.
Zapragnął i Michael Sadler. Ok, w kilku miejscach otarł się o bycie
zabawnym, był naprawdę blisko. Niestety przez większą część czytałam tą książkę
z głębokim niesmakiem. Pióro ma Sadler przyciężkawe, a już na pewno nie jest w
stanie udźwignąć ciężaru ogólnego braku weny. Niby historię jakąś miał. Anglik,
Michael Sadler, czyli on, autor, po rocznym pobycie w Paryżu (o czym podobno
jest też książka), cudownym splotem okoliczności znajduje się na głębokiej
francuskiej prowincji. Gdzie przecież powinien przeżywać zabawne perypetie oraz
doświadczać co rusz najprzeróżniejszych uciesznych różnic kulturowych oraz zderzeń
cywilizacji. Oglądaliście „Jeszcze dalej niż północ”? Na francuskiej prowincji można
naprawdę ROFL! Niestety perypetie Michaela Sadlera są jednak dość ponure i
róźnic kulturowych w sumie też jakoś mało doświadcza. Wszystko o to, o czym
pisze, już było i nihil novi. Ile
razy można wsadzać to samo danie do kuchenki mikrofalowej? Chyba o „Anglika na
wsi” za dużo. Wszystko to jakieś takie naciągane, sztuczne i na siłę.
I jeszcze tłumaczenie jest
koszmarne. Żadne onomatopeizmy nie są właściwie przetłumaczone. Czy
słyszeliście kiedyś w języku polskim dźwięki „blurp” i „plop”, „slurp” czy może
„phew”? Niby drobna rzecz, a niesłychanie irytująca w czytaniu. Ogólnie, jest to bardzo zła książka. Rzadko czytam gorsze. Pierwsza „jedynka” którą wystawiam na moim blogu. Za moje męki bez zdjęcia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz