Rok 2016 mamy już co
prawda bezdyskusyjnie i jak na razie dość miłościwie nam panujący, ale pozostawienie przeze mnie roku 2015 bez komentarza byłoby
niczym wyjście z kolacji bez pożegnania. Chodzi mi oczywiście o podsumowanie
czytelnicze, a konkretniej mojej szeroko rozumianej aktywności w tym zakresie. Zwłaszcza,
że o napisaniu tego podsumowania marzyłam już od dawna, być może od momentu gdy
zdecydowałam się podjąć wyzwanie „Przeczytam 52 książki w 2015 roku” oraz gdy
zaczęłam prowadzić literackiego bloga.
Podsumowanie będzie
triumfalne, albowiem a) udało mi się zrealizować wyzwanie „Przeczytam 52
książki w 2015 roku”; b) przez cały rok prowadziłam bloga gdzie opisywałam moje
przygody czytelnicze; c) nie rozwiodłam się z mężem, moje dzieci wciąż mnie
poznają i mówią do mnie „mamo”, a znajomi i przyjaciele nie zapomnieli jak
wyglądam tudzież nie poobrażali się na mnie bardzo poważnie lub śmiertelnie.
Jako matka dwójki
dzieci nie dysponuje jakąś szaloną ilością czasu, którą mogłabym poświęcić na
czytanie (gdyby tak było, rzuciłabym wyzwanie wyzwaniu przeczytania 52 książek
w 2015 roku i sama utworzyła wyzwanie, przykładowo „Przeczytam 104 książki w
2015 roku”). W mojej osobistej sytuacji jednak już pięćdziesiąt dwie książki
okazały się mimo wszystko sporym wyzwaniem, czego najlepszym dowodem jest fakt,
iż ostatnie na mojej liście w 2015 były „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej,
liczące tylko nieco ponad sto stron, a czytałam je w samego Sylwestra (wybranie
tej książki przeze mnie było oczywiście perfidne i do tej pory odczuwam z tego
powodu dyskomfort moralny; być może nieuzasadniony, skoro na liście
pięćdziesięciu dwóch przeczytanych przeze mnie pozycji figurują również „Księgi
Jakubowe” Olgi Tokarczuk). Za mną zatem pięćdziesiąt dwie przeczytane książki oraz
rok prowadzenia bloga, który nie umarł na szczęście śmiercią naturalną, zasilając rzesze
straszących w internecie blogów-duchów – z czego jestem bardzo dumna.
Dostaje dużo pytań o
to, jak mi się udało to zrobić. Niektórzy kręcą z niedowierzaniem głową, a inni
niby od niechcenia przepytują z treści przeczytanych książek. Sama nie wiem,
jak mi się to udało. Rozumiem, że ta odpowiedź zbyt przypomina odpowiedzi
wszelkiej maści celebrities, że piękną figurę zawdzięczają genom, by była w jakikolwiek
sposób satysfakcjonująca, a zatem podejdźmy do sprawy na chłodno. Aby
przeczytać pięćdziesiąt dwie książki w roku, trzeba czytać jedną książkę tygodniowo.
Trzydzieści minut czytania dziennie pozwoli zaś na skończenie większości
książek w ciągu tygodnia (chyba że są to „Księgi Jakubowe” lub „Czarodziejska
Góra”). A zatem po prostu czytałam. Jednego dnia
więcej, a drugiego mniej. Czasem wcale. Czasem ciągle, co w mojej sytuacji
oznacza w miarę możliwości. Jak wskazuje mój dowód matematyczny, aby przeczytać
pięćdziesiąt dwie książki w roku, nie trzeba cały rok siedzieć z nosem w
książkach (jakkolwiek to mogłoby być miłe i często pożądane). Przeczytanie tylu
książek nie oznacza również konsekwencji wymienionych w punkcie c) drugiego
akapitu. Aby tyle przeczytać, potrzebna jest po prostu pewna regularność i
nawyk czytania.
W ramach
podsumowania nie może zabraknąć rozstrzygnięć konkursu na najlepszą przeczytaną
przeze mnie książkę w 2015 roku – zdecydowanie było to „Światło, którego nie
widać” Anthony Doerra. Najgorszą
przeczytaną książką był „Anglik na wsi” Michaela Sadlera. Dużym rozczarowaniem
były dwie książki Jonathana Franzena, „Silny wstrząs” oraz „Bez skazy”, z
których żadna mnie tak naprawdę nie zachwyciła. Podobnie rozczarowaniem strasznym była
też „Uległość” Michella Houellebecqa (zarówno Franzen jak i Houellebecq
pozostają jednak na liście moich ulubionych pisarzy, z racji na ich
wcześniejsze książki). Na gruncie polskim „Zuza albo czas oddalenia” Jerzego
Pilcha nie podobała mi się tak bardzo, że postanowiłam nie pisać jej recenzji,
z racji na szacunek dla wcześniejszego dorobku autora. „Krew na śniegu” Jo
Nesbo, mimo mojej całej miłości
dla Harry’ego Hole, niemal zniechęciła mnie do kupna kolejnej książki tego autora "Więcej
krwi" (co nie okazałoby się dużą stratą dla czytania). Jeżeli mamy
Skandynawię na tapecie, „Ja nie jestem Miriam” Majgull Axelsson z kolei
podobała mi się do tego stopnia, że wręcz nie mogę się doczekać przeczytania
kolejnych książek tej pisarki. Noblista 2014 Patrick Modiano nie zachwycił mnie
„Perełką”, inaczej niż Swietłana Aleksijewiczowa ze swoimi wstrząsającymi
reportażami. Przeczytałam dwie ciekawe książki debiutujących pisarek, „Dom z witrażem”
Żanny Słoniowskiej i „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, i z pewnością będę uważnie
śledzić rozwój ich kariery pisarskiej. Był to udany czytelniczo rok, choć raczej bez fajerwerków. Tyle swobodnych impresji czytelniczych.
Teraz trochę o
planach na przyszłość. Zamierzam dalej czytać. Lista książek, które już teraz
wiem, że chciałabym przeczytać, cały czas się wydłuża. Są już na niej książki Donny
Tartt, Ovego Knausgarda, Nicka Hornby'ego, Katarzyny Bondy, rzeczonej Majgull Axelsson i
wielu, wielu innych. Zamierzam dalej prowadzić bloga, i zamieszczać tam
recenzje książek przeczytanych sobie lub moim dzieciom. Nadal jednak zastanawiam
się, czy obrać sobie za cel przeczytanie 52 książek w 2016 roku. Dajcie mi
jeszcze czas.
Na amerykańską modłę, podsumowanie to również miejsce na podziękowanie. Dziękuję zatem Wam wszystkim za śledzenie moich czytelniczych przygód a czasem wybryków. Składam również w tym miejscu przyrzeczenie publiczne kontynuowania dotąd obranej ścieżki literacko-blogerskiej. Przede wszystkim jednak bardzo dziękuję mojemu Mężowi za wielkie wsparcie podczas realizacji tego projektu, przynoszenie do domu niepoprawnych ilości książek dla mnie, bycie pierwszym czytelnikiem większości postów oraz za wykonanie przepięknych zdjęć które publikowałam na niniejszym blogu.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńŚwietny pomysł z blogiem! Gratulacje!
OdpowiedzUsuńMama dwójki dzieci :) Chcę iść w Twoje ślady.