czwartek, 29 grudnia 2016

Podsumowanie 2016 roku



Rok 2016 dobiega końca, nadchodzi czas wszelkich podsumowań. Spróbujmy zatem podsumować mój czytelniczy rok 2016. Przeczytałam łącznie 31 książek. Nie zbliżyłam się nawet do rekordowych 52 z roku 2015 roku, ale też nie ustanawiałam sobie żadnych targetów czytelniczych. W każdym razie, wzniosłam się ponad średnią krajową. Poza tym, biorąc pod uwagę skalę moich innych aktywności życiowych, 31 książek to i tak niezły wynik.

Największe wrażenie z przeczytanych książek zrobiło na mnie „Małe życie” Hanyi Yanagihary. To niesamowita, bardzo wzruszająca powieść o granicach człowieczeństwa. Bardzo mocna rzecz, trudno się otrząsnąć po jej przeczytaniu. Książka trudna do zdefiniowania, wymyka się wszelkim kategoryzacjom. Troszkę pisałam o niej tu:

Równie mocno przeżywałam „Klaśnięcie jednej dłoni”  Richarda Flanagana
oraz „Historię zaginionej dziewczynki” Eleny Ferrante. Z zapartym tchem czytałam „Historię pszczół” Mai Lunde:
 
Lektura tetralogii Eleny Ferrante, w skłąd której wchodzą „Genialna przyjaciółka”, „Historia ucieczki”, „Historia nowego nazwiska” i „Historia zaginionej dziewczynki” była chyba najprzyjemniejszym osobistym wydarzeniem czytelniczym. Urzekła mnie nostalgiczna narracja i przenikliwe obserwacje psychologiczne Eleny Ferrante. Do tego stopnia zżyłam się z bohaterkami wykreowanymi przez Elenę Ferrante, że zupełnie nie mogłam przeżyć katastrofy z „Historia zaginionej dziewczynki”. Prawie popsuło mi to wakacje na Sardynii (prawie, bo to jednak bardzo piękna wyspa…).
 
Najgorszą przeczytana książką ogłaszam „Dziewczynę z pociągu” Pauli Hawkins (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/czerwona-kartka-dla-dziewczyny-z.html). Nie dajcie sobie wmówić, że to jest dobra powieść. Już lepiej idźcie do kina. W kategorii „Najgorsza książka 2016” wyprzedza ją na gruncie polskim Marta Masada i jej groteskowe „Święto trąbek” (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/swieto-trabek-marty-masady-niestety-bez.html).
 
O kilku przeczytanych książkach z różnych powodów nie napisałam dotychczas nic:
 
Toni Morrison, „Skóra” - minimum treści, maksimum dramaturgii. Książeczka potwierdzająca tezę, że jednak warto czytać noblistów (Toni Morrison dostała Nagrodę Nobla w roku 1993). To książka o traumach z przeszłości, rasizmie, rozpaczliwym pragnieniu miłości i poszukiwaniu szczęścia. Bardzo ciekawe spojrzenie na problem głębokich ran z dzieciństwa i wpływu relacji rodzinnych na człowieka.
 
Elena Ferrante: „Historia ucieczki”, „Historia nowego nazwiska”, „Historia zaginionej dziewczynki”. Nie pisałam o tych książkach, gdyż jak dobrze wiecie w swoich recenzjach nie spojluje. Bardziej niż przedstawiać streszczenie fabuły, skupiam się na oddaniu klimatu książki i moich ogólnych wrażeniach po lekturze. Myślę, że moja recenzja „Genialnej przyjaciółki” (http://julitaczyta.blogspot.com/2016/06/genialna-genialna-przyjacioka.html) doskonale tłumaczy, dlaczego podobają mi się książki Eleny Ferrante.
 
Allan Carr, „Jak skutecznie rzucić palenie” - well….mnie i mojemu Mężowi się udało. Zdradzę Wam metodę Allana Carra: z nie palącego palacza musicie się przeistoczyć w niepalacza. Zamiast się wiecznie powstrzymywać, musicie przestać chcieć. Nic prostszego w sumie.
 
Mario Vargas Llosa, „Raj tuż za rogiem” – pisarz opisuje losy Paula Gaugaina oraz jego babki, Flory Tristan, anarchistki oraz rewolucjonistki. Być może jednak nie jest to najlepsza książka Mario Vargas Llosy, ale na pewno bardzo ciekawa.
 
Jojo Moyes „Zanim się pojawiłeś” – najpierw obejrzałam film, potem przeczytałam książkę, być może dlatego czytając książkę miałam wrażenie, że oglądam film po raz drugi. Ale to nic nie szkodzi, i tak mi się podobało. Czytałam na wakacjach.
 
Tove Alsterdal, „Kobiety na plaży” – doskonały, trzymający w napięciu kryminał, dodatkowo dotykający trudnych tematów współczesnego świata: imigracji i handlu ludźmi. Ze względu na tą tematykę, to nie jest łatwa lektura – choć czyta się bardzo szybko. Polecam.
 
Ferdynand Antoni Ossendowski „Przez kraj zwierząt, ludzi i bogów” – piękny prezent dla mnie i mojego Męża od naszych niezwykle miłych Gości. Książka należy do gatunku przygodowo – awanturniczych, traktuje o niesamowitych przygodach autora - podróżnika, szpiega, awanturnika, wojownika, uczonego, dyplomaty, poligloty, dziennikarza i wielkiego erudyty, drugiego po Henryku Sienkiewiczu najbardziej znanego polskiego pisarza na świecie (142 przekładów jego książek na języki obce…) „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów” to zapis przeżyć, jakie były jego udziałem, gdy w czasie wojny domowej uciekał przed bolszewikami przez Syberię, Mongolię i Chiny. Warto przeczytać.
 
Rok 2016 nie był rokiem mojej wzmożonej aktywności blogerskiej, obiecuję poprawę w tym zakresie.
 
Cieszy mnie natomiast to, że „Julita czyta” pozostaje jednym z nielicznych kompletnie niezależnych blogów o książkach. Nie dostaję książek w prezencie od wydawnictw -  sama je sobie kupuję, pożyczam lub wypożyczam. Dzięki temu 1) nie muszę umieszczać w moich postach żenujących fragmentów w rodzaju: „za książkę bardzo dziękuję wydawnictwu ABC”, oraz 2) pozostaję wolna w swoich wyborach oraz w swoich sądach i opiniach literackich. Taki stan rzeczy bardzo mi odpowiada. Współpracowałam jakiś czas temu z wydawnictwem książek dla dzieci – dostałam od nich kilka książek do zrecenzowania. Zakończyło ze mną współpracę po tym, jak opublikowałam recenzję odnośnie wydanej przez nie książki (przy czym uważam tę reakcję za zdecydowanie nadmierną, moja recenzja nie była krytyczna, po prostu nie była bardzo pochlebna….) W każdym razie, jeżeli nawet wydawnictwo książek dla dzieci nie chce ze mną współpracować, jestem chyba skazana na niezależność!
 
Mój blog spotyka się z bardzo pozytywnymi reakcjami. Wielu ludzi mówi mi, że zagląda tu by się zainspirować, co przeczytać, wielu rezygnuje z czytania po moim ostrzeżeniu. Taki właśnie cel mi przyświecał.
 
Z najlepszymi noworocznymi życzeniami realizacji wszystkich postanowień,
 
Julita

środa, 28 grudnia 2016

Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły


Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły...Brzmi kusząco, prawda? Chyba że tylko ja mam wrażenie, że kiedy mówię do moich dzieci, one włączają na mnie funkcję "mute", zmuszając mnie do powtarzania tysiąc razy tego samego. Znacie to? Zaczynacie mówić spokojnie, wiadomo, jednak w miarę przedłużającego się braku reakcji ze strony dziecka na polecenie przechodzicie we wściekłość i wrzask. I to straszne poczucie porażki że znów puściły wam nerwy. Że Wasze dzieci kompletnie Was ignorują, nie mają dla was za grosz szacunku, co przełoży się niechybnie na za grosz szacunku dla nauczycieli, szkoły oraz wszelkich innych instytucji łącznie z instytucją państwa, w związku z czym skończą jako bezrobotni, przestępcy lub co najmniej anarchiści. I na nic Wasz trud oraz wszystkie lekcje angielskiego.

Podobno książka „Jak mówić żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać żeby dzieci do nas mówiły” autorstwa Adele Faber, Elaine Mazlish pomogła już milionom rodzin na całym świecie. Kupiłam ją skuszona wizjami moich dzieci w robotycznym półśnie wykonujących bez szemrania wszystkie polecenia. Ach, tak, marzę o władzy absolutnej. Niestety mam bardzo buntowniczą załogę na pokładzie. Ponieważ metody przymusu bezpośredniego nie wchodzą w grę, muszę być niczym Macchiavelli. Dlatego właśnie czytam takie książki jak będąca przedmiotem niniejszego posta.  Książka daje Wam konkretny know-how. Uczy skutecznych metod komunikacji z dzieckiem. Wskazuje na komunikaty i zachowania, które działają na dzieci, oraz na te, które dzieci kompletnie ignorują. Jest łatwo przyswajalna, operuje przykładem bardzo prostym do powtórzenia w tak zwanym codziennym życiu.  

Opiszę przykład metod komunikacji opisanych oraz zobrazowanych w książce. Sytuacja: nie zgaszone światło (ok, dla mnie taka sytuacja to jest tzw lajcik i wymaganie od moich maluchów żeby gasiły światło jest lata świetlne przede mną). Zwłaszcza że sama go nie gaszę. Ale taki przykład jest w książce, a więc wrócmy do naszej sytuacji nie zgaszonego światła. Krok pierwszy to opisanie tego, co się widzi lub przedstawienie problemu - zatem zamiast mówić "ile razy mam Ci powtarzać, zebyć gasił światło w łazience?!", mówimy "Zostawiłeś światło w łazience". Nastepny krok to udzielenie informacji: "Po wyjściu z łazienki gasi się światło" (zamiast np. "nie będziesz oglądał telewizji jak zaraz nie zgasisz tego światła!"). Krok trzeci: powiedz to JEDNYM SŁOWEM: "Zgaś światło" (zamiast: "zgaś natychmiast to światło ile razy muszę Ci to powtarzać czy w ogóle nie słuchasz co do Ciebie mówię?!"). Krok czwarty: porozmawiaj o swoich uczuciach: "Nie lubię, kiedy jest zapalone światło" (ale nie: "czy ty chcesz mnie wykończyć, już nie wytrzymam tego ciągłego powtarzania!!!!")  Krok piąty: napisz liścik, karteczkę, itp. W związku z tym, że Jeremi jeszcze nie umie czytać, w moim przypadku krokiem ostatecznym jest pytanie o zamiar: czy mam Ci napisać list? Oczywiście jest to krok piąty dopiero po przeczytaniu książki, wcześniej zatrzymywaliśmy się na gdzieś w okolicach czwartego kroku, a przynajmniej tak można uznać..... Na razie jeszcze nie dostałam odpowiedzi twierdzącej na to pytanie - sama zapowiedź otrzymania listu instrukcyjnego na szczęście powoduje u mojego malca wybuch śmiechu, luzuje napięcie i sprawia że wykonuje polecenie ;)     

Przetestowałam te magiczne formułki z książki. Jest dla mnie pewnym zaskoczeniem, że one naprawdę działają.... Jest tylko jeden warunek sukcesu: trzeba je konsekwentnie stosować. Mnie wystarczyło gorliwości na tydzień, ale możecie się uczyć na moich błędach. Przypominam sobie o książce dopiero w momentach kryzysowych. Zazwyczaj muszę też dojść do kroku piątego żeby uzyskać zamierzony efekt. Ale nie ma krzyku. I w sumie to jest coraz lepiej. Skupiłam się na posłuszeństwie, które (a w zasadzie brak którego) jest moją obsesją, jednakowoż książka zawiera i inne pożyteczne fragmenty, o komunikacji z dziećmi in general. To znaczy, jak mówić do nich, żeby zwiększać ich pewność i wiarę w siebie, wiarę we własne możliwości i kreatywność (lektura tego fragmentu była dla mnie dużą przyjemnością bo okazało się że tak robię sama z siebie, bez żadnych suplementów literackich), jak uwolnić dzieci od grania ról, jak zachęcać do samodzielności, jak pomóc dzieciom radzić sobie z własnymi uczuciami. Równie ciekawe są fragmenty o tym, jak rozmawiać z dziećmi, by cieszyć się ich zaufaniem, żeby opowiadały o swoich problemach i lękach. Wielką zaletą książki jest formuła komiksowo-obrazkowa, jaką się posługuje. Zalecany sposób komunikacji z dziećmi jest zobrazowany sugestywnymi rysunkami. To pozwala łatwiej z jednej strony przyswoić a z drugiej strony powtórzyć zdobytą wiedzę.   Szczerze Wam polecam tę książkę. Nawet sceptycy nie wierzący w poradniki będą zaskoczeni efektami. Książka jest dla rodziców dzieci w każdym wieku.

Książka na zimowe wieczory. "Historia pszczół" Mai Lunde

Bardzo się cieszę, mogąc polecić Wam "Historię pszczół" Mai Lunde, książkę, która jest wprost stworzona do czytania pod cieplutkim kocem w mroźne zimowe długie wieczory. Rozgrzewa serce. To jest właśnie taka książka, jakie lubię najbardziej. Pięknie napisana, ciekawa, niebanalna i mądra. Nie jest to oczywiście książka przyrodnicza, ale piękna, przepiękna powieść, która z pewnością Was zachwyci. Od pierwszej do ostatniej strony, gdyż jest pozbawiona słabszych momentów. 
Chyba każdy ma do opowiedzenia jakąś historię związaną z pszczołami. Historie, które Maja Lunde opisuje w swojej książce, są naprawdę niezwykłe. To historie trzech rodzin, żyjących w zupełnie innych czasach i realiach. Spoiwem historii są pszczoły, a właściwie obsesja na ich punkcie. 
Pierwsza historia rozgrywa się w 1852 roku, w Heartfordshire, w Anglii, William, niespełniony naukowiec, właściciel sklepu z nasionami oraz głowa licznej rodziny (siedem córek i jeden syn!), popada w całkowitą niemoc, pogrążając się w coraz większej depresji.  Walka o utrzymanie rodziny zmusiła go do rezygnacji z marzeń o karierze naukowej. Ze stanu zapaści wyrywa go idea budowy nowego typu ula, który może całkowicie zrewolucjonizować pszczelarstwo na świecie. William rozpoczynając gorączkowe prace. Akcja drugiej historii rozgrywa się współcześnie  w Stanach Zjednoczonych. Jej głównym bohaterem jest hodowca pszczół, George. George marzy, by studiujący na uniwersytecie syn Tom podzielał jego pasję pszczelarską oraz przejął rodzinny interes. Przeżywa głębokie rozczarowanie, dowiedziawszy się, że Tom swoją przyszłość wiąże z pisarstwem. Rozdźwięk co do planów życiowych syna sprawia, że sytuacja w całej rodzinie jest mocno napięta. Napięcie potęguje fakt, że nagle w całych Stanach masowo wymierają pszczoły. Zagłada dotyka również hodowli George’a. Ostatnia historia to mroczna wizja świata pogrążonego w głębokiej katastrofie po wyginięciu pszczół. Z problemem głodu radzą sobie Chiny, gdzie mieszkańcy nieustannie pracują nad ręcznym zapylaniem roślin. Wśród nich jest kobieta – Tao, młoda żona, matka trzyletniego chłopca, Wei-Wena. Tao ubóstwa Wei-Wena. Szaleje z rozpaczy, gdy pewnego dnia syn zapada na tajemniczą chorobę i zostaje zabrany na obserwację w nieznane miejsce, po czym ginie po nim wszelki ślad. Zdesperowana Tao wyrusza w niebezpieczna podróż po postapokaliptycznych Chinach w poszukiwaniu swojego dziecka. 
W każdej historii bardzo wnikliwie i trafnie przedstawione są relacje rodzinne, szczególnie te na linii rodzic-dziecko oraz mąż-żona. W każdym wątku pojawia się problem porozumienia z dziećmi, kwestii wzajemnych oczekiwań, oraz funkcjonowania w związku małżeńskim. Czym jest rodzicielstwo, czym małżeństwo? Czy oznaczają całkowitą rezygnację z własnych planów i ambicji? Dlaczego relacje rodzinne psują się? Jak do tego dochodzi? Co się stanie, gdy rodzina się rozpadnie? Jak wiele jesteśmy znieść i poświęcić dla naszych dzieci? We wszystkich trzech historiach narracja jest pierwszoosobowa, co daje jeszcze lepszy wgląd w psychikę i emocje bohaterów. Każda z opowieści to wspaniałe studium relacji rodzinnych, ale nie tylko. To również powieść o czasem nieobliczalnych i strasznych konsekwencjach zupenie maych decyzji. Ten ostatni wątek jest silnie związany z katastroficzną stroną „Historii Pszczól”. Spomiędzy pięknych i subtelnych opowieści o ludziach, ich marzeniach i ambicjach wyłania się ponura wizja przyszłości, w której wyginęły pszczoły. „Historia pszczół” to apokalipsa Mai Lunde, którą jest świat bez pszczół. Czy zastanawialiście się kiedyś, jakie skutki dla ludzkości niosłoby wyginięcie wszystkich pszczół na świecie? I czy to w ogóle jest możliwe? Jak się okazuje, to zagrożenie wcale nie jest tak abstrakcyjne, pszczoły już teraz masowo wymierają z przyczyn, które nie są do końca wyjaśnione (CCD – Colony Collapse Disorder). Zagłada pszczół okazuje się być jednym z większych zagrożeń dla współczesnego świata. 
„Historia pszczół” to jeden z największych bestsellerów w Norwegii ostatnich lat. Dawno nie czytałam tak pięknej, ciekawej, misternie skonstruowanej książki. Polecam.

Ogólna ocena: 6/6
 

O początkach chrześcijaństwa. "Królestwo" Emmanuela Carrère’a

 
“Królestwo” Emmanuel Carrère’a miało niewątpliwie bardzo dobrą prasę. Tak dobrą, że kupując książkę, czułam przyjemne podekscytowanie na myśl o przyjemnej lekturze, która mnie czeka.

Zgodnie z zapowiedziami, książka miała opowiadać o początkach chrześcijaństwa, i jednocześnie próbować wyjaśnić fenomen jego ewolucji z niszowej żydowskiej sekty, która z założenia nie miała zbyt wielkich szans na przetrwanie i w normalnych warunkach powinna zostać zapomniana, wraz z odejściem pierwszej czy drugiej generacji swoich wyznawców, do najpotężniejszej religii świata, wyznawanej przez jedną czwartą mieszkańców globu. O tym, jak ta niszowa sekta w przeciągu trzech-czterech stuleci rozsadziła od środka imperium rzymskie, a po upływie dwudziestu wieków od powstania wciąż determinuje życie ludzi na całym świecie. Brzmi superinteresująco, prawda?

Mój zapał ostudził – jak dla mnie przydługi – wstęp do książki, mający wyjaśnić powody, które skłoniły pisarza do zajęcia się tym jakże frapującym tematem. Wstęp miał ponad sto stron. Po jego przeczytaniu jasne było dla mnie jedynie, to, że Emmanuel Carrère jest strasznym narcyzem. Któż z nas jednak nie jest, pomyślałam, i kontynuowałam lekturę bogatsza o wiedzę na temat przemian religijnych pisarza (Emmanuel Carrère na skutek kryzysu życiowego został gorliwym, niemal fanatycznym katolikiem. Wziął katolicki ślub, ochrzcił dzieci, zajmował się lekturą oraz szczegółową analizą Ewangelii według świętego Jana. Nic tak strasznie dziwnego w katolickiego Polsce, coś zgoła szokującego w laickiej Francji).

„Królestwo” Emmanuela Carrère’a najbardziej przypomina laicki przewodnik po Nowym Testamencie. Głównymi bohaterami tego przewodnika są autorzy ksiąg Ewangelii Nowego Testamentu w osobach Pawła i Łukasza, tworzący razem bardzo specyficzny duet. Paweł to bohater dynamiczny, taki trochę Jacek Soplica, który po objawieniu się mu Chrystusa w drodze do Damaszku przechodzi religijne nawrócenie. Postać wybitna, obdarzona wielką charyzmą, choć nieco antypatyczna. Przypadek łączy jego losy z Łukaszem, spokojnym, kulturalnym, z wykształcenia lekarzem – w porównaniu jednak z Pawłem, postacią bardzo zwyczajną.  Carrère pomaga spojrzeć na napisane przez nich księgi jako wielką epicką opowieść, dostrzec w odczytywanych z ambony słowach fascynujące historie z początków chrześcijaństwa. Tak jak pisze Łukasz  w swojej Ewangelii: "Wielu już starało się ułożyć opowiadanie o zdarzeniach, które dokonały się pośród nas, tak jak nam je przekazali ci, którzy od początku byli naocznymi świadkami i sługami słowa. Postanowiłem więc i ja zbadać dokładnie wszystko od pierwszych chwil i opisać ci po kolei".  Trzeba przyznać, że Carrère pisze o Nowym Testamencie bardzo ciekawie, czyni liczne intertekstualne odniesienia, ma ciekawe refleksje i skojarzenia.

Odrobinę rozczarowała mnie jednak treść książki. Spodziewałam się, że część historyczna będzie bardziej pogłębiona. Owszem, pisarz przedstawia doświadczenia pierwszych chrześcijan na tle dziejów imperium rzymskiego i obyczajów w nim panujących. Pisze o początkowym postrzeganiu chrześcijaństwa jako tożsamego z judaizmem, o tym, jak atrakcyjną duchową ofertę stanowiło chrześcijaństwo w odartym z duchowości a skupionym niemal wyłącznie na obrzędowości świecie imperium. Wszystko to bardzo ciekawe, lecz w książce zaledwie wspomniane, delikatnie zarysowane. Stąd rozczarowanie.

Moja rezerwa wobec "Królestwa" ma podłoże nieobiektywne, inaczej sobie tę książkę wyobrażałam. Jeżeli chodzi o rekomendację, myślę, ze „Królestwo” warto przeczytać, ale może bez wygórowanych oczekiwań, jakie ja miałam.
 
Ogólna ocena: 3.5/6

środa, 21 grudnia 2016

"Behawiorysta" Remigiusza Mroza, must-not-read

Być może świąteczne zakupy jeszcze przed Wami. Być może podobnie jak ja uważacie, że książka jest zawsze doskonałym pomysłem na prezent. Być może rozważacie zakupienie komuś w ramach prezentu gwiazdkowego „Behawiorysty” Remigiusza Mroza (jest dość mocno eksponowany na półkach w księgarniach). Piszę, by Was powstrzymać przed realizacją tego zamiaru. Niech Was ręka boska broni.
 
Kolorystyka okładki ma nam nasuwać skojarzenia z wybitną serią Jo Nesbo o Harrym Hole. Tyle że Remigiusz Mróz to nie jest (to zdecydowanie nie jest) Jo Nesbo, więc sugestia jest raczej wprowadzająca w błąd.
 
Odebrałam tę książkę jako bardzo słabą i naiwną, przesyconą niepotrzebnymi opisami okropnego sadyzmu i okrucieństwa. Pisarz wydaje się sądzić, że brutalność sprawcy oraz makabryczność popełnionego przez niego czynu są miernikami jakości powieści kryminalnej. Cóż, morderca Mroza faktycznie realizuje iście diaboliczne zamierzenie. Niestety, wymyśla dla niego nazwę „Koncert krwi”, co wywołuje u mnie momentalny spadek napięcia oraz poczucie lekkiego zażenowania. Jak dla mnie, „Koncert krwi” jest dobrym pomysłem na tytuł opowiadania szóstoklasisty. Zaczynam mieć wrażenie, że czytam właśnie coś takiego.
 
Głównym bohaterem powieści jest Gerard Edling, były prokurator, specjalizujący się w kinezyce (nauce zajmującej się badaniem mowy ciała). Tak naprawdę to właśnie zarysowana pokrótce w opisie na tylnej okładce sylwetka byłego prokuratora skłoniła mnie do zakupu książki.  Niestety, pisarz nie wykorzystał potencjału tkwiącego w tym bohaterze, i nie rozwinął jego postaci. Ogólnie, kreacja bohaterów z krwi i kości nie jest chyba mocną stroną pisarza. Wszyscy inni bohaterowie w książce są niczym szkice, pozbawione prawdziwej substancji – charakteru i głębi psychologicznej. Tak nagle, jak się pojawiają na kartach książki, znikają. Są kompletnie nijacy, nie dają Wam szans się ani polubić, ani znielubić; ich istnienie jest Wam kompletnie obojętne. Remigiusz Mróz nie stworzył niestety żadnej wiarygodnej postaci w książce. W związku ze specjalizacją prokuratora Edlinga byłam przekonana, że książka na pewno będzie zawierała ciekawe fragmenty dotyczące kinezyki – i faktycznie tak było, choć te fragmenty były niestety bardzo nieliczne, nie wykraczały poza zakres artykułu z czasopisma popularnonaukowego. Na marginesie – ciekawy zawód głownego bohatera plus intryga kryminalna wydają się świetnym konceptem na dobrą powieść – podobnego mechanizmu użyła Katarzyna Bonda w „Pochłaniaczu”, gdzie główna bohaterka była profilerką…. Od pomysłu jednak jak się okazuje do przemysłu daleka droga, zwłaszcza w kontekście realizacji celu „dobra powieść”. Wróćmy zatem do „Behawiorysty”, czas na moje kolejne zarzuty.
 
Całą intryga była dla mnie niewiarygodna. Nie mam na myśli samej zbrodni (choć ta faktycznie oparta była na dość ponurym scenariuszu, który mam nadzieję nigdy przenigdy się nie ziści). Uderzyła mnie raczej bezradność organów ścigania w walce z mordercą, który poczynał sobie bardzo swobodnie, bez najmniejszych przeszkód realizując kolejne etapy swojego planu. Śledztwo sprowadzało się do personalnych przepychanek, analizy danych wybranych według niejasnego klucza, ewentualnie do wycieczek w dość przypadkowo wybrane miejsca w bliżej nieokreślonych celach, które to czynności w żadnym razie nie kolidowały z kolejnymi popełnianymi zbrodniami. Na dodatek, morderca bez najmniejszych przeszkód transmitował relacje ze swoich poczynań w internecie! Niby w książce było to wytłumaczone pomocą ze strony hakerów (którzy uniemożliwiali organom ścigania blokadę transmisji), ale nie wierzę, nigdy nie uwierzę, żeby w rzeczywistości mogło być aż tak źle. Być może element transmisji internetowej stanowił tylko zabieg pisarza mający wskazać na perwersyjną stronę natury ludzkiej, która nie może się powstrzymać przed oglądaniem filmów z egzekucji przeprowadzonych przez IS, być może wskazanie na ten sam tkwiący w ludziach od zawsze instynkt, który kazał im przychodzić na egzekucje w średniowieczu. Dla mnie w każdym razie motyw niczym nie zakłóconej, swobodnej transmisji internetowo-telewizyjnej z dokonywanych zbrodni mocno zniechęcił, zdeprecjonował całość, uczynił intrygę mało prawdopodobną.

Kolejną rzeczą, która mi się bardzo nie podobała, były patetyczne dialogi, o prowadzenie których trudno w rzeczywistości podejrzewać kogokolwiek. Rozmowy pomiędzy prokuratorem Edlingiem a mordercą – Kompozytorem (twórcą „Koncertu krwi”, no comments…), obrazujące ich zaciętą rozgrywkę intelektualną, przebiegały mniej więcej w ten sposób: Edling do Kompozytora: Po tym, jak przechyliłeś głowę na bok wiem, że kłamiesz. Kompozytor: Widzę, że korzystasz z teorii koła hermeneutycznego! Edling: Czy chcesz wywołać we mnie syndrom sztokholmski? Ten patos zwielokrotnił mój dystans do książki.
 
Podsumowując całość, intryga w „Behawioryście” jest dość wydumana, morderca to patetyczny pajac, a policja - banda zakompleksionych nieudaczników. Wątek śledztwa jest napisany w sposób totalnie nieskładny i chaotyczny, znikąd pojawiają się wątki, które ostatecznie prowadzą donikąd. W poczynaniach policji i prokuratury nie ma żadnej logiki. Sami rozumiecie, że wywarcie na czytelnikach złowrogiego wrażenia  jest w takiej sytuacji wręcz niemożliwe. Podobnie wywołanie napięcia.
 
Być może jednak miałam pecha i trafiłam na książkę – wypadek przy pracy. Remigiusz Mróz to pisarz bardzo pracowity, powieści spod jego pióra wychodzą w imponującym tempie. Ma ich w swoim dorobku już 16. Jest urodzony w roku 1987…..Zestawienie tych dwóch liczb (oprócz tego, że jest dla mnie mocno przygnębiające i pękam z zazdrości) sprawia, że skojarzenie z produkcją taśmową nasuwa się samo. Choć książka „Behawiorysta” nie podobała mi się, sam jej autor mnie interesuje. Na pewno sięgnę po kolejną powieść. Po lekturze „Behawiorysty” uważam, że wszystkie zachwyty nad jego twórczością są mocno na wyrost. Także nie kupujcie „Behawiorysty” pod choinkę.

Ogólna ocena: 2/6




wtorek, 20 grudnia 2016

Slowly, slowly. "Slow sex. Uwolnij miłość" Hanna Rydlewska, Marta Niedżwiecka


Książka nie jest tym, czym można by pomyśleć, że jest. A konkretnie i w szczególności, nie jest zaawansowanym podręcznikiem kamasutry, opisującym w detalu zaawansowane techniki seksu tantrycznego. Bardziej niż o szczegółach technicznych, traktuje o naszym podejściu do całej relacji z drugim człowiekiem w kontekście (udanego) życia seksualnego.  

Mój Mąż patrzył bardzo podejrzliwie na tę książkę. Oczywiście od razu, pomyślał, że coś jest nie tak jeżeli chodzi o TE SPRAWY, skoro zabrałam się za jej lekturę. Pomijając moje żarliwe wyprowadzanie go z błędu, książka zainspirowała nas do wielu dyskusji związanych z tematami w niej poruszanymi. Fajnie tak sobie podyskutować.   

Wydaje mi się, że rozprawienie się z fałszywymi założeniami tkwiącymi u podstaw początkowego (złego) podejścia mojego Męża może zachęcić wielu do sięgnięcia po tą książkę. A zatem, nie czytamy jej dlatego, że coś jest źle (lub nie tylko dlatego). Czytamy, bo może być lepiej, bo zawsze może być lepiej – to moje credo niepoprawnej optymistki. Oczywiście, książka nie zawiera recepty jak prosto, szybko i skutecznie ożywić lub poprawić swoje życie seksualne. Ale daje dużo do myślenia w tym względzie. 

Książka jest reklamowana jako adresowana do kobiet i mężczyzn pragnących czerpać siłę i nieskrępowaną radość z seksu. I z życia, a zatem z życia, dodałabym. Bo książka traktuje też podejściu do życia w ogólności. Zwolnieniu, celebracji momentów, doceniania chwil, smakowania życia. Lepiej według książki to powoli, z namysłem. Bardziej niż na ilość, stawiać na jakość. I zaadaptować takie podejście w sypialni, choć niekoniecznie tylko tam.  

Nie jest to książka dla dzieci. Oprócz części ogólnej zawiera też część szczegółową, która faktycznie jest nieco bardziej techniczna. Całość inspirująca i pouczająca, myślę że warto przeczytać. Albo kupić komuś na prezent pod choinkę. Widziałam ostatnio nowe wydanie "Sztuki kochania" Michaliny Wisłockiej. Myślę, że te dwie pozycje mogą się bardzo dobrze uzupełniać, leżąc pod choinką. Albo pod poduszką.

 

Ogólna ocena: 4.5/6

Jaglany detoks na Święta

Podczas ostatniej wizyty w Empiku moją uwagę zwrócił trójpak zawierający pięknie wydanie książki Marka Zaremby, m.in. "Jaglany detoks". Jeżeli macie wśród rodziny lub znajomych fana zdrowego odżywiania, i nadal nie kupiliście dla niego prezentu, możecie śmiało kupić dla niego ten zestaw. Na pewno się ucieszy. Albo na start - po prostu "Jaglany detoks".

Jakiś czas temu świat oszalał na punkcie kaszy jaglanej. To szaleństwo nie ominęło i mnie, być może ze względu na moją świętej pamięci Prababcię Agnieszkę, wielką koneserkę tejże kaszy w wersji z suszonymi śliwkami. I właśnie to szaleństwo sprawiło, że zakupiłam "Jaglany detoks". Co więcej, zaaplikowałam jaglany detoks sobie oraz Mężowi. Oto relacja.

Preludium do detoksu było wypróbowanie przepisu na jaglaną szarlotkę. Podczas przyrządzania odrobinę irytuje mnie brak informacji o tym, na czym podsmażyć jabłka - czy to dla wszystkich takie oczywiste...? (decyduję się na olej kokosowy), oraz jak długo to robić (zdaję się na własną intuicję). W lekką konsternację wprowadza mnie następnie zalecenie, by mieszać składniki, aż ciasto będzie "zwarte". Czyli jakie, pytam mojego Męża, rozważając w międzyczasie nad zakresem semantycznym  słowa "zwartość". Na pewno nie takie, odpowiada Mąż, patrząc na zawartość mojej miski. Ponieważ jednak znudziło mi się już to całe mieszanie, nie zważając na skalę zwartości po prostu włożyłam ciasto do piekarnika, przykryłam usmażonymi według własnego uznania jabłkami. I wiecie co? Pomimo tych nieprecyzyjnych wskazówek ciasto wyszło obłędne! Przyznał to nawet mój Mąż, który do jaglanej szarlotki podchodził z dość dużą rezerwą (choć stopniowo pozbywa się uprzedzeń kulinarnych, bo przeżył już pesto z pokrzywy oraz chipsy z jarmużu). Jaglana szarlotka zniknęła bardzo szybko, gdyż uznaliśmy że to ciasto, które można jeść ile się chce bez najmniejszych wyrzutów sumienia bo w zasadzie ono jest prawie odchudzające :)

Wreszcie zabrałam sie za prawdziwy detoks. Dzień pierwszy. Moja półtoraroczna Pola zamiast na leniwe rzuca sie na moją sałatkę z kaszą gryczaną, kalafiorem curry i granatem, tak ładnie ta sałatka wyglada. Zupa brokułowa jest tak smaczna, że zjadam dwie porcje, co mam nadzieje nie unicestwia efektów detoksu już na starcie lub nie uniemożliwia osiągnięcia jego celów. Dzień drugi mija bez większych skandali, czuję się bardzo dobrze. Trzeciego dnia nie zjadam przepisanej na rano makrobiotycznej zupy z fasolką adzuki, gdyż nie namaczam na noc fasolki adzuki. W zamian robię sobie pyszny koktajl jaglano-dyniowy, który ma ponadto przepiękne zdjęcie, więc w sumie jestem zadowolona ze swojego zapominalstwa. Przerzucam zupę makrobiotyczną na inny dzień. Trzeci dzień detoksu, piątek.  Trudny dzień, mam wielką ochotę na winko z Mężem (ta sama trudność występuje zresztą w sobotę i w niedzielę, ale jakoś daję radę). Dzień czwarty był dniem modyfikacji. Na obiad miały być jaglane burgery, na które bardzo sie cieszyłam, gdyż na zdjęciu wyglądały bardzo apetycznie. Niestety, w ostatniej chwili okazało się, że nie mogę ich zrobić z powodu nienamoczenia ciecierzycy (czy fasolka adzuki i kazus zupy makrobiotycznej nie mogły mnie nauczyć, żeby czytać przepisy jeden dzień wcześniej?!). Zamiast burgerów zjadam wiec zupę proponowaną na kolacje, choć sam pomysł zjedzenia dwóch zup dziennie wzbudza we mnie estetyczna odrazę (zupa była też na śniadanie, nieszczęsna przerzucona na dzień piąty zupa makrobiotyczna, nad którą chyba zawisło jakieś fatum!). Kolejne dni upłyneły pod znakiem podobnych małych dramatów i drobnych modyfikacji względem proponowanego menu, ale poruszałam się cały czas w dozwolonej strefie.

Ogólnie, ten siedmiodniowy detoks był całkiem ciekawym doświadczeniem. Wymagającym nieco starań, ale o umiarkowanej skali. Podczas detoksu nie umiera się z głodu, tzn ja nie byłam w ogóle głodna. Wszystkie detoksykujące potrawy z menu były dość łatwe w przyrządzeniu, i bardzo apetycznie wyglądały. Co więcej,  nie zawierały w sobie dodatków w rodzaju oko żaby czy skrzydełka nietoperza (o ile takie takie pojęcia jak syrop z agawy, olej kokosowy i czarnuszka macie już oswojone). Podobno to bardzo zdrowo robić sobie od czasu do czasu takie detoksy.

Książka zawiera w sobie również pewne treści ideologiczne, które ja akurat pominęłam.

Książka jest pięknie wydana, o zdjęciach pisałam już kilka razy, że świetne, a papier ładnie pachnie.

Polecam, książkę na Święta, detoks po Świętach.

Ogólna ocena: 5/6