poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Sześć w jednym, czyli o tym, co czytałam, gdy nie pisałam

Dzisiejszy post będzie miał charakter nieco odmienny od publikowanych przeze mnie do tej pory. W związku z moją skandalicznie długą absencją bloggerską będzie to bowiem post zbiorczy. Jak się domyślacie, to, że nie pisałam przez jakiś czas, nie oznacza oczywiście, że nie czytałam....Zapraszam zatem na krótki update w zakresie mojej niedawnej aktywności czytelniczej.

Urzeczona "Genialną przyjaciółką" Eleny Ferrante, przeczytałam dwie kolejne części neapolitańskiej tetralogii jej autorstwa: "Historię nowego nazwiska" oraz "Historię ucieczki". Wiedziałam już, czego mniej więcej się spodziewać po lekturze książek włoskiego Galla Anonima, więc być może żadna z tych książek nie wywołała u mnie efektu WOW. Każda zapewniła jednak porządną dawkę wzruszeń i solidną porcję czytelniczej rozrywki. Jeżeli nadal poszukujecie książek do zabrania na urlop, zdecydowanie polecam wszystkie książki Eleny Ferrante, a najbardziej jednak pierwszą, czyli "Genialną przyjaciółkę" :)

Przeczytałam "Górę Tajget" Anny Dziewitt-Meller - zabrania tej książki z kolei stanowczo odradzam na wakacje. No, chyba że uważacie zwiedzanie, plażowanie oraz ogólne beztroskie wypoczywanie i kontemplację za rozrywki uwłaczające Waszemu intelektowi. Ta książka raczej nie wprowadzi Was w wakacyjny nastrój. Na pewno jednak nie pozostawi Was obojętnymi. Powieść naświetla śląską odsłonę akcji "T4" z czasów II wojny światowej - uśmiercania dzieci w szpitalu w Lublińcu. Są tu też dramatyczne opowieści o wypędzeniach Ślązaków, wstrząsające historie o gwałtach i okrucieństwach popełnianych na Śląsku przez Armię Czerwoną. Mocna rzecz. Czasem wręcz pornografia przemocy i okrucieństwa. O Boże, wiem, że trzeba pamiętać i wiedzieć. Dla mnie to jednak było zbyt dużo...Dla chętnych.

Będąc na wakacjach w Chorwacji, przeczytałam książkę o Wietnamie "Czołem, nie ma hien. Wietnam, jakiego nie znacie" autorstwa Andrzeja Mellera. Książka zawiera dla mnie wszystko, co powinna zawierać powieść podróżniczo-reporterska. Jest tam troszkę o kulturze, historii i religii, troszkę o kuchni, nieco o przyrodzie, dużo o ludziach i ich mentalności. Książka rozbudziła we mnie pragnienie bardziej egzotycznych wypraw, nagle zapragnęłam, by moje dzieci były już wreszcie starsze, żebym mogła je obarczyć plecakami i wypędzić w dżunglę.

Przeczytalam "Mam na imię Lucy" Elizabeth Strout, i nie do końca podzielam zachwyty nad tą książką. No dobrze, nie mogłam się od niej oderwać i przeczytałam ją przez jeden wieczór (co nie było super osiągnięciem, liczy tylko 200 stron).  Książka momentami faktycznie była wstrząsająca,  pełna celnych spostrzeżeń o brutalnej i okrutnej niekiedy naturze ludzkiej,  świadczących o dużej wrażliwości autorki - wszystko to na kanwie opisu dzieciństwa głównej bohaterki, i jej próby ułożenia sobie relacji z matką. Ciągle miałam jednak wrażenie jakiegoś niedosytu, nie opuszczało mnie wrażenie, jakbym przeczytała tylko zarys, szkic powieści. Podczas krótkiego researchu na temat Elizabeth Strout dowiedziałam się, że zadebiutowała w wieku 42 lat, co natchnęło mnie nadzieją, że może i dla mnie nie wszystko stracone, gdyż skrycie marzę o napisaniu powieści, i zainteresowałam się jej bardziej popularną książką "Olive Kitteridge", którą chcę przeczytać w niedalekiej przyszłości.

Wreszcie, last but not least, przeczytałam "Małe życie" Hanyi Yanagihary. I się zachwyciłam...Zgadzam się bezwzględnie ze wszystkimi hasłami-wabikami z okładki, co jeżeli chodzi o mnie jak wiecie jest dużą rzadkością (pamięcie, jak się pastwiłam nad "Dziewczyną z pociągu"...? Btw nadal widzę to "dzieło" w kioskach i księgarniach, mój blog ma chyba za mało czytelników :) Ukrócając mą dygresyjną naturę i wracając do tematu, "Małe życie" to książka wstrząsająca, szokująca, chwytająca za serce, niepokojąca i wciągająca. Rozpoczyna się niczym zwykła opowieć o losach czwórki przyjaciół. Spodziewamy się historii o ich perypetiach życiowych, przyjaźniach, karierach, i miłościach. Gdy na plan pierwszy wysuwa się jeden z przyjaciół, Jude, książka stopniowo przeradza się w mroczną opowieść o traumie, cierpieniu i lęku. Jude doznaje w dzieciństwie ogromnych krzywd, które odciskają się piętnem na całym jego dorosłym życiu. Jest naznaczony, wydaje się być już nienaprawialny, niezdolny do tak zwanego normalnego życia, i to pomimo całej przyjaźni i miłości, jakiej później doświadcza. Wiecie, że dużo czytam, ale do tej pory nigdy, przenigdy opis traum zaznanych w dzieciństwie i poźniejszych tego następstw w życiu dorosłym nie został opisany tak, jak "Małym życiu".  Opowieść łamie serce, wzbudza gniew i oburzenie, burzy spokój ducha, nie pozwala zasnąć. Wybitna powieść, wielka literatura. Obojętnie kiedy, przeczytajcie. "Małe życie" tak naprawdę zasługuje na całą recenzję, i być może kiedyś ją napiszę. Na razie czuje, że jeszcze przetrawiam tę książkę...

Na tym kończę mój raport. Ach, może nadmienię jeszcze, że w czasie wakacyjnych wycieczek samochodowych do tej pory trzy razy wysłuchałam audiobooka "Hobbit, czyli tam i z powrotem" J.R.R. Tolkiena. W związku z zachwytem, jaki wzbudza w Jeremim ta książka, mam pewne obawy, że wysłucham jej jeszcze wiele razy...


Z najlepszymi wakacyjnymi pozdrowieniami,
Julita