czwartek, 28 stycznia 2016

"Maja i jej świat. Uczucia" Anny Obiols

Moje dzieci toną w zabawkach. Ich pokój to królestwo plastikowego kiczu nad którym codziennie z mozołem próbuję nadaremnie zapanować. Dzieci są obdarowane na każdym kroku, przy każdej okazji i bez okazji, w nadmiarze. Próby perswazji spełzły na niczym, a raczej prawie doprowadziły do rozłamu w rodzinie. Na skutek tego trwającego cały rok Bożego Narodzenia moje dzieci nie potrafią cieszyć się z prezentów. A przynajmniej cieszyć tak, jakbym tego oczekiwała. Obawiam się niestety, że na skutek życia w ogólnym nadmiarze nie są też w stanie cieszyć się z czegokolwiek tak, jakbym tego oczekiwała. Najpierw o czymś marzyć, potem na coś wyczekiwać, by zaznać szczęścia, gdy marzenie się spełni. I optymalnie okazać odrobinę wdzięczności temu, kto ofiaruje prezent lub przeżycie, przykładowo wykazując się wzorową grzecznością. A NIE po pięciu minutach od spełnienia zachcianki krzyczeć biegać hałasować lub dla odmiany chować się po kątach, odmawiać jedzenia tudzież domagać się oglądania telewizji lub najlepiej "Gwiezdnych wojen" na "de-wi-diii" i wpadać w niekontrolowaną furię po otrzymaniu odmownej odpowiedzi. No dobrze, może moje dzieci nie są takimi potworami, ale dzisiejszy dzień był ciężki.

Do rzeczy - w związku z powyższymi refleksjami, lektura książki z serii „Maja i jej świat”, „Uczucia” napełniła mnie prawdziwym smutkiem. Otóż bohaterka książki Maja naprawdę potrafi się cieszyć i doceniać to, czego doświadcza. Rano budzi się podekscytowana, w związku z mającą się odbyć tego dnia wycieczką. Nie – wyjazdem na egzotyczne wakacje all inclusive do hotelu z aquaparkiem, ale zwykłą wycieczką ins Grüne, jak mawiają Niemcy, ze swoimi rodzicami i z kotką. Podczas wycieczki Maję ogarnia poczucie szczęścia, tak po prostu. Wszystko sprawia jej przyjemność. Rozradowana biega ze swoją kotką (tu niespodzianka, nie wiedziałam, że koty potrafią biegać), zachwycona przyrodą, zapachem kwiatów, promieniami słońca, powiewem wiatru. Podczas postoju W OKAMGNIENIU zjada kanapkę. Nie marudzi, nie katapultuje żadnych planów, nie jest sprawczynią żadnej małej katastrofy. Nie wiem jak u Was, ale u mnie taki stan faktyczny jeszcze nie miał miejsca. Ach, i Maja jeszcze zatrzymuje się, by posłuchać ciszy natury - jak rozumiem w tym czasie nie mówi czyli milczy. Kolejna nowość jak dla mnie. Po powrocie do domu marzy o kolejnej wycieczce. Sobie. Sama. W ciszy. A nie zadręcza rodziców pytaniami w stylu „A kiedy pojedziemy tam jeszcze raz? No kiedy???”. Każdy z nas chciałby mieć takie dziecko jak Maja (choć na chwilę gubi się w lesie).

Książka pokazuje, co może dawać szczęście w świecie, gdzie wszystko jest na sprzedaż. Jak bardzo mogą cieszyć małe rzeczy, niekoniecznie materialne. Nazywa emocje, pomaga je rozpoznawać, rozpoznanie zaś jest kluczem do kontroli emocji a później skutecznego nimi zarządzania.

Niestety mój syn słuchał uduchowionej opowieści Mai o szczęściu płynącym z górskiej wyprawy jak opowieści kosmitki. Kompletnie nie czaił bazy. Zainteresował go chwilowo motyw zagubienia się w lesie, ale poza tym to nie była jego bajka. Może dlatego (mam nadzieję, że dlatego), że ma dopiero cztery lata, i na polu rozpoznawania i okazywania własnych emocji ma jeszcze bardzo wiele do zrobienia…..

Jak każda z książek o Mai, i ta zawiera bonus w postaci propozycji ciekawych zabaw z dzieckiem mających mu pomóc w rozwoju emocjonalnym + mały know-how dla rodziców. Warto przeczytać.

 „Maja i jej świat”, „Uczucia”, Wydawnictwo Adamada.

wtorek, 19 stycznia 2016

Bardzo wciągająca "Tajemna historia"

Wielu zastanawia się, czy istnieje miłość od pierwszego wejrzenia. Jeżeli chodzi o moje osobiste doświadczenia, zakochałam się w książce „Tajemna historia” Donny Tarrt od przeczytania pierwszej strony. A nawet od przeczytania pierwszych kilku zdań. Nie rozumiem, dlaczego autorka nagrodę Pulitzera dostała za „Szczygła”, a nie za „Tajemną historię”, będącą jej debiutem - mnie „Tajemna historia” podobała się znacznie bardziej niż „Szczygieł”.
 
Już od pierwszej strony książki wiadomo, że zostało popełnione morderstwo. Grupa młodych ludzi zamordowała swojego kolegę. Podobnie jak w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego, nie mamy zagadki. Przez pierwszą połowę książki śledzimy, w jaki sposób doszło do morderstwa, odkrywamy jego psychologiczne motywy. Samo morderstwo jest w książce swoistym punktem kulminacyjnym, mimo iż od samego początku było wiadomo, że do niego dojdzie. W dalszej części książki w napięciu oczekujemy, czy winni zbrodni poniosą karę. Po cichu liczymy, że nie…Napięcie nie spada ani przez chwilę, przez ani jedną z ponad sześciuset stron. Czy sprawcom uda się im uniknąć wszelkich konsekwencji…? Czy będą potrafili żyć normalnie…?
 
Życzyłabym sobie jak najwięcej takich powieści. Przepięknie napisanych, bardzo klimatycznych, z barwnymi, nieco tajemniczymi bohaterami, z ciekawą, zagadkową fabułą. Akcja książki jest osadzona w malowniczej scenerii starego uniwersytetu w Stanach Zjednoczonych. Główni bohaterowie to grupa inteligentnych i ekscentrycznych studentów filologii klasycznej, zgromadzonych wokół charyzmatycznego profesora Morrisa. Każdy z nich jest wielką indywidualnością, ale razem stanowią zgraną drużynę. Do ich hermetycznego grona próbuje dołączyć Richard Papen, student rozpoczynający dopiero naukę na uniwersytecie a zarazem narrator powieści. Powoli przenika do grupy, poznając jej coraz mroczniejsze sekrety…
 
„Tajemna historia” to przepięknie napisana piękna powieść o moralności, sztuce, karze i odkupieniu. Współczesna tragedia grecka. Mroczna, hipnotyczna, wciągająca książka. Absolutnie zniewalająca. Być może moje skojarzenie ze „Zbrodnią i karą” nie było przypadkowe, „Tajemna historia” trochę przypomina powieść z XIX wieku, z rozbudowaną fabułą, uwikłanymi w przeróżne konflikty wielowymiarowymi bohaterami oraz danymi uważnemu czytelnikowi pod rozwagę wieloma zagadnieniami natury etycznej.
 
Za tę książkę chciałabym bardzo podziękować Świętemu Mikołajowi. Świat gdzie istnieje miłość od pierwszego wejrzenia oraz Święty Mikołaj jest super.
Ogólna ocena: 6/6
 
Donna Tarrt, Tajemna historia, Wydawnictwo Znak Literanova

wtorek, 12 stycznia 2016

"Bez skazy", Jonathan Franzen


Przeczytawszy “Korekty” oraz “Wolność” nie da się nie oczekiwać kolejnych książek Jonathana Franzena bez niecierpliwości. Obie książki były dla mnie niczym objawienie, błyskotliwe, ironiczne, z dobólowo wręcz trafnymi obserwacjami społecznymi oraz momentami brutalną psychoanalizą głównych bohaterów. Zapewniły Franzenowi miejsce w panteonie najważniejszych pisarzy USA oraz wśród moich ulubionych pisarzy.
 
Jego najnowsza powieść "Bez skazy" to ciąg dalszy zapoczątkowanej w poprzednich powieściach kroniki Stanów Zjednoczonych (choć akcja powieści toczy się również w byłej NRD oraz w Boliwii). Kroniki bardzo krytycznej, nie kroniki-propagandowej laurki. Tym razem Franzen opisuje Stany Zjednoczone ery Baracka Obamy, zmęczone zawiedzionymi nadziejami pokładanymi w prezydencie, długotrwałym kryzysem finansowym, wstrząsane przeciekami Wikileaks oraz kolejnymi sensacjami ujawnianymi przez Edwarda Snowdena czy Juliana Assange'a (analogie w książce nie są nawet zbyt mocno ukryte).


W „Bez skazy” Jonathan Franzen opisuje trzy zgrabnie powiązane ze sobą wątki: młodej, zagubionej Purity/Pip, Andreasa Wolfa – pochodzącego z NRD charyzmatycznego outsidera w typie Assange’a, oraz toksycznego związku dziennikarza Toma Aberranta i ekstrawaganckiej Anabel.
 
Dwudziestotrzyletnia Purity (dla przyjaciół, znajomych oraz całego świata Pip) po ukończeniu studiów ma do spłacenia 130 tysięcy dolarów kredytu studenckiego, a w związku ze słabo opłacaną pracą jej sytuacja finansowa jest tragiczna. Tak samo jak perspektywy życiowe.  Pip bardzo pragnie poznać swojego ojca, co uniemożliwia jej niezrównoważona, egocentryczna matka, fanatyczna wyznawczyni ideologii New Age. Pip liczy na to, że gdyby odnalazła swojego ojca, ten pomógłby jej w spłacie zaciągniętego kredytu. Wkrótce dziewczyna zaczyna pracę dla enigmatycznego portalu na kształt Wikileaks, ujawniającego oszustwa i wykroczenia popełniane przez światowe rządy i korporacje. Liczy, iż korzystając z dostępnych tam narzędzi uda jej się odnaleźć ojca. Wdaje się w romans z jego właścicielem, Andreasem Wolfem, i zostaje uwikłana w niebezpieczną grę której reguły zna tylko Andreas Wolf. 
 
Andreas Wolf to ex-cudowne dziecko wysoko postawionego dygnitarza z NRD (przyznam, że Franzen zaskoczył mnie swoim opisem rzeczywistości państwa totalitarnego jakim było NRD. Wydawało mi się, że tak wiarygodne i przekonywujące opisy są zastrzeżone wyłącznie dla tych, którzy doświadczyli bezpośrednio rzeczywistości państwa totalitarnego); wyklęte z rodziny po publikacji antysystemowego wiersza (!). Po wielu zawirowaniach Andreas Wolf staje się twarzą antykomunistycznej rewolucji, co umożliwia mu karierę na arenie międzynarodowej. W pewnym punkcie życia napotyka na swojej drodze Toma Aberranta.
 
Tom Aberrant ma za sobą nieudane małżeństwo z Anabel, toksyczną córką amerykańskiego milionera; przyjęcie spadku po jej ojcu umożliwia Tomowi realizację swojego marzenia w postaci otwarcia portalu informacyjnego.
 

Każdy z tych wątków jest tak rozbudowany iż w zasadzie mógłby stanowić osobną powieść. Losy głównych bohaterów są ze sobą po mistrzowsku oraz bardzo misternie powiązane; odkrywanie tych powiązań sprawia, że od książkę czyta się jak thriller, i  nie można się oderwać. Czytelnik do samego końca jest trzymany w napięciu i niepewności....
 
Jonathan Franzen jest świetnym psychologiem i również w swojej nowej powieści nie zawodzi pod tym względem, przeprowadzając dokładną wiwisekcję swoich bohaterów oraz ich rozterek życiowych. Tłem dla poplątanych relacji międzyludzkich są zagadnienia związane z internetem, władzą, jaką on daje, oraz zagrożeniem jakie tworzy, m.in. manipulacji informacjami. "Bez skazy" to psychologiczny thriller a zarazem moralitet.
 
Krytycy nie odnieśli się najlepiej do tej książki. Osobiście nie uważam jej za wybitną, ale za bardzo dobrą – na pewno. Być może miażdżąca ocena powieści wynika z bardzo wysokich oczekiwań względem Jonathana Franzena. Nie ukrywam, sama miałam takie oczekiwania, dlatego mnie również odrobinę rozczarowała. Natomiast z pewnością zapewniła dużo dobrej rozrywki. Oraz skłoniła do kilku przemyśleń; na które miałam sporo czasu, gdyż książkę czytałam na wakacjach, co widać na załączonym obrazku.
 

Ogólna ocena: 4,5/6
 

Jonathan Franzen, Bez skazy, Wydawnictwo Sonia Draga, Warszawa 2015



 

Podsumowanie 2015 roku

Rok 2016 mamy już co prawda bezdyskusyjnie i jak na razie dość miłościwie nam panujący, ale pozostawienie przeze mnie roku 2015 bez komentarza byłoby niczym wyjście z kolacji bez pożegnania. Chodzi mi oczywiście o podsumowanie czytelnicze, a konkretniej mojej szeroko rozumianej aktywności w tym zakresie. Zwłaszcza, że o napisaniu tego podsumowania marzyłam już od dawna, być może od momentu gdy zdecydowałam się podjąć wyzwanie „Przeczytam 52 książki w 2015 roku” oraz gdy zaczęłam prowadzić literackiego bloga.
 
Podsumowanie będzie triumfalne, albowiem a) udało mi się zrealizować wyzwanie „Przeczytam 52 książki w 2015 roku”; b) przez cały rok prowadziłam bloga gdzie opisywałam moje przygody czytelnicze; c) nie rozwiodłam się z mężem, moje dzieci wciąż mnie poznają i mówią do mnie „mamo”, a znajomi i przyjaciele nie zapomnieli jak wyglądam tudzież nie poobrażali się na mnie bardzo poważnie lub śmiertelnie.
 
Jako matka dwójki dzieci nie dysponuje jakąś szaloną ilością czasu, którą mogłabym poświęcić na czytanie (gdyby tak było, rzuciłabym wyzwanie wyzwaniu przeczytania 52 książek w 2015 roku i sama utworzyła wyzwanie, przykładowo „Przeczytam 104 książki w 2015 roku”). W mojej osobistej sytuacji jednak już pięćdziesiąt dwie książki okazały się mimo wszystko sporym wyzwaniem, czego najlepszym dowodem jest fakt, iż ostatnie na mojej liście w 2015 były „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, liczące tylko nieco ponad sto stron, a czytałam je w samego Sylwestra (wybranie tej książki przeze mnie było oczywiście perfidne i do tej pory odczuwam z tego powodu dyskomfort moralny; być może nieuzasadniony, skoro na liście pięćdziesięciu dwóch przeczytanych przeze mnie pozycji figurują również „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk). Za mną zatem pięćdziesiąt dwie przeczytane książki oraz rok prowadzenia bloga, który nie umarł na szczęście śmiercią naturalną, zasilając rzesze straszących w internecie blogów-duchów – z czego jestem bardzo dumna.
 
Dostaje dużo pytań o to, jak mi się udało to zrobić. Niektórzy kręcą z niedowierzaniem głową, a inni niby od niechcenia przepytują z treści przeczytanych książek. Sama nie wiem, jak mi się to udało. Rozumiem, że ta odpowiedź zbyt przypomina odpowiedzi wszelkiej maści celebrities, że piękną figurę zawdzięczają genom, by była w jakikolwiek sposób satysfakcjonująca, a zatem podejdźmy do sprawy na chłodno. Aby przeczytać pięćdziesiąt dwie książki w roku, trzeba czytać jedną książkę tygodniowo. Trzydzieści minut czytania dziennie pozwoli zaś na skończenie większości książek w ciągu tygodnia (chyba że są to „Księgi Jakubowe” lub „Czarodziejska Góra”). A zatem po prostu czytałam. Jednego dnia więcej, a drugiego mniej. Czasem wcale. Czasem ciągle, co w mojej sytuacji oznacza w miarę możliwości. Jak wskazuje mój dowód matematyczny, aby przeczytać pięćdziesiąt dwie książki w roku, nie trzeba cały rok siedzieć z nosem w książkach (jakkolwiek to mogłoby być miłe i często pożądane). Przeczytanie tylu książek nie oznacza również konsekwencji wymienionych w punkcie c) drugiego akapitu. Aby tyle przeczytać, potrzebna jest po prostu pewna regularność i nawyk czytania.
 
W ramach podsumowania nie może zabraknąć rozstrzygnięć konkursu na najlepszą przeczytaną przeze mnie książkę w 2015 roku – zdecydowanie było to „Światło, którego nie widać” Anthony Doerra. Najgorszą przeczytaną książką był „Anglik na wsi” Michaela Sadlera. Dużym rozczarowaniem były dwie książki Jonathana Franzena, „Silny wstrząs” oraz „Bez skazy”, z których żadna mnie tak naprawdę nie zachwyciła. Podobnie rozczarowaniem strasznym była też „Uległość” Michella Houellebecqa (zarówno Franzen jak i Houellebecq pozostają jednak na liście moich ulubionych pisarzy, z racji na ich wcześniejsze książki). Na gruncie polskim „Zuza albo czas oddalenia” Jerzego Pilcha nie podobała mi się tak bardzo, że postanowiłam nie pisać jej recenzji, z racji na szacunek dla wcześniejszego dorobku autora. „Krew na śniegu” Jo Nesbo, mimo mojej całej miłości dla Harry’ego Hole, niemal zniechęciła mnie do kupna kolejnej książki tego autora "Więcej krwi" (co nie okazałoby się dużą stratą dla czytania). Jeżeli mamy Skandynawię na tapecie, „Ja nie jestem Miriam” Majgull Axelsson z kolei podobała mi się do tego stopnia, że wręcz nie mogę się doczekać przeczytania kolejnych książek tej pisarki. Noblista 2014 Patrick Modiano nie zachwycił mnie „Perełką”, inaczej niż Swietłana Aleksijewiczowa ze swoimi wstrząsającymi reportażami. Przeczytałam dwie ciekawe książki debiutujących pisarek, „Dom z witrażem” Żanny Słoniowskiej i „Guguły” Wioletty Grzegorzewskiej, i z pewnością będę uważnie śledzić rozwój ich kariery pisarskiej. Był to udany czytelniczo rok, choć raczej bez fajerwerków. Tyle swobodnych impresji czytelniczych.
 
Teraz trochę o planach na przyszłość. Zamierzam dalej czytać. Lista książek, które już teraz wiem, że chciałabym przeczytać, cały czas się wydłuża. Są już na niej książki Donny Tartt, Ovego Knausgarda, Nicka Hornby'ego, Katarzyny Bondy, rzeczonej Majgull Axelsson i wielu, wielu innych. Zamierzam dalej prowadzić bloga, i zamieszczać tam recenzje książek przeczytanych sobie lub moim dzieciom. Nadal jednak zastanawiam się, czy obrać sobie za cel przeczytanie 52 książek w 2016 roku. Dajcie mi jeszcze czas.
 
Na amerykańską modłę, podsumowanie to również miejsce na podziękowanie. Dziękuję zatem Wam wszystkim za śledzenie moich czytelniczych przygód a czasem wybryków. Składam również w tym miejscu przyrzeczenie publiczne kontynuowania dotąd obranej ścieżki literacko-blogerskiej. Przede wszystkim jednak bardzo dziękuję mojemu Mężowi za wielkie wsparcie podczas realizacji tego projektu, przynoszenie do domu niepoprawnych ilości książek dla mnie, bycie pierwszym czytelnikiem większości postów oraz za wykonanie przepięknych zdjęć które publikowałam na niniejszym blogu.