środa, 24 czerwca 2015

Dziękuję za takie niespodzianki. Jo Nesbo, "Krew na śniegu".

Z jednej strony jestem bardzo zadowolona, mogąc napisać tego posta. Jest 23:02, mój Mąż powiedział, że potrzebuje jeszcze 30 minut na dokończenie swych spraw zawodowych, nim przystąpimy do rytualnego wieczornego seansu filmowego, a to oznacza, że mam co najmniej godzinę na niczym niezakłócone pisanie. Bardzo dużo i powinno wystarczyć. Tym bardziej że post będzie krótki jak sama książka, o której zamierzam napisać.

Z drugiej strony, pisząc, jestem nieco zasmucona. Dlaczego? Ponieważ gorzko się rozczarowałam nową książką Jo Nesbo „Krew na śniegu”. Nowy akapit.
Seria o Harrym Hole jego autorstwa jest obłędna. Uwielbiam Harry’ego. Z przeczytanego jakiś czas temu wywiadu z Jo Nesbo dowiedziałam się jednak, że pisarz ma go już serdecznie dość i najchętniej by go uśmiercił. To pewnie z tej niechęci wzięli się „Łowcy głów”, „Syn”, a teraz „Krew na śniegu”. Do każdej z tych książek podchodziłam z wielką rezerwą, albowiem nie były o Harrym. „Łowcy głów” niezbyt przypadli mi do gustu, z kolei „Syna” uważam za rewelacyjną książkę, jedną z najlepszych powieści sensacyjnych ever written i absolutny must read. Jeżeli natomiast chodzi o „Krew na śniegu”, spokojnie można sobie tę książkę darować. To nie będzie bardzo długi post, bo naprawdę lubię Jo Nesbo i uważam „Krew na śniegu” za wypadek przy pracy/chałturę. Nie chcę więc się nad nim pastwić. Ale trochę muszę.

Narratorem jest płatny zabójca Olav. Żaden psychopatyczny typ, raczej trochę nieudaczny, wręcz dobrotliwy. Nesbo próbuje dokonać jego lekkiej apoteozy ale nie wypada to najbardziej wiarygodnie – Olav bardziej niż „dobry morderca” wydaje się lekko upośledzony umysłowo. Olav dostaje zlecenie na zabicie żony swojego szefa, w której się niespodziewanie zakochuje, z czego wynikają najprzeróżniejsze perturbacje (może nie w stylu tych z książek Katarzyny Grocholi ale raczej z filmów braci Cohen). Historia jest dość ciekawa, akcja wartka, z domieszką czarnego humoru, i pewnie o ile zrobią to Amerykanie wyjdzie z „Krwi na śniegu” całkiem niezły film (podobno prace już trwają….). Myślę, że Jo Nesbo napisał „Krew na śniegu” dla filmu właśnie. Książka jest w zasadzie jak gotowy scenariusz, nie wiele trzeba obcinać. Może tylko nadmiar patosu. Bo krwawa opowieść Olava była dla mnie stanowczo zbyt patetyczna, i to jest mój największy zarzut.
„Krew na śniegu” kupiłam na podróż Pekaesem do Sandomierza (historia równie długa jak podróż, Pekaesem nie jechałam jakieś dwadzieścia lat, i od tego czasu nic a nic się zmieniło jeżeli chodzi o ten środek lokomocji, Dworzec Zachodni itd.), i w połowie tej podróży już ją przeczytałam (ma sto kilkanaście stron). Cóż, może mimo wszystko ta książka nie jest aż taka zła, a moje wielkie rozczarowanie zostało spowodowane przez wielkie oczekiwania i wielkie nadzieje. W każdym razie zdjęcie z książką jest z Sandomierza (Marta, dzięki!). 23: 52. Szybka publikacja i ostatni odcinek drugiej serii „Wikingów”! A tam Ragnar Lothbrok…..

Ogólna ocena: 2/6 (Jo Nesbo, nie wierzę, że to robię!)


środa, 17 czerwca 2015

David Lodge, "Alarm odwołany"


Znacie to uczucie lekkiego zażenowania, gdy oglądacie wasze stare zdjęcia, na których występujecie w stylizacjach i fryzurach, które wówczas uznawaliście za totalnie szałowe, a teraz…..? Lub gdy przypominacie sobie, jakiej muzyki słuchaliście w czasach wczesnej młodości lub kto był wówczas waszym największym idolem…? Choć przyznam,  że na wspomnienie wesołych twarzy chłopców z New Kids on the Block ogarnia mnie pewien sentyment, a refren „Step by step” nostalgicznie i dźwięcznie rozbrzmiewa w mych uszach. Cóż, na pewno nie doznaję tego uczucia, kiedy myślę o książkach Davida Lodge’a. W dawnych minionych czasach wielbiłam go i uwielbiałam. Zamiast uczyć się do klasówek obiecywałam sobie „jeszcze tylko dziesięć stron”, nigdy nie dotrzymując obietnicy. Przeczytałam chyba wszystkie jego książki. Dlatego naprawdę nie wiem jak to się stało, że w czasach mojej zaawansowanej fascynacji twórczością tego autora nie przeczytałam „Alarmu odwołanego”. Musiałam dopiero odwiedzić dawno nie odwiedzaną przyjaciółkę i dokonać tradycyjnego wywiadu wśród zgromadzonych u niej w domu książek, żeby natknąć się na, pożyczyć a następnie przeczytać „Alarm odwołany”.
Może i to dobrze, bo inaczej nigdy nie napisałabym tego posta, co być może niektórych zachęci do sięgnięcia po książki tego autora – czego z pewnością nie pożałują. Zwłaszcza, że właśnie rozpoczyna się czas wyjazdów wakacyjnych i książki Davida Lodge’a są w sam raz, żeby je spakować do walizki. Mają też poza gabarytowymi i inne zalety – są inteligentne i zabawne, tym brytyjskim poczuciem humoru, które uwielbia cały świat. Gdyby Hugh Grant mógł pisać książki, byłby Davidem Lodgem. Bohaterowie książek Lodge’a to przeważnie przedstawiciele brytyjskiego świata akademickiego, a jako że pisarz sam stanowi część tego świata,  pisze o nich celnie, barwnie, ze swadą oraz bardzo ironicznie.  „British Museum w posadach drży”, „Terapia”, „Zamiana miejsc” czy moje ulubione „Myśląc” to pozycje, które z czystym sumieniem polecam na początek przygody z Lodgem. Będziecie płakać ze śmiechu.

„Alarm odwołany” jest troszeczkę inny. Jak przyznaje sam autor, to najbardziej autobiograficzna z jego powieści. Wątek komediowy nie jest wątkiem dominującym, a raczej elementem składowym całości. Narratorem i głównym bohaterem jest Timothy Young, którego poznajemy jako kilkulatka podczas nalotów bombowych na Londyn w czasie II wojny światowej. Timothy nie chce, by skończyły się naloty, bo naprawdę fajnie wstaje się w środku nocy. W miarę dorastania rozumie coraz więcej, na swój dziecięcy sposób próbuje tłumaczyć sobie niewytłumaczalne. Tu mała dygresja, zawsze chętnie czytam opisy przeżyć wojennych pochodzące z innych krajów, to daje nowe spojrzenie na straszne wydarzenia tamtych mrocznych czasów. Najciekawszy w książce jest dla mnie jednak okres dorastania chłopca, w realiach życia w powojennej Anglii, oraz jego doświadczenia związane z pobytem w amerykańskiej strefie okupacyjnej w powojennych Niemczech. Timothy z dotkniętej ubóstwem i racjonalizującej wszystko mocno konserwatywnej Anglii jedzie na wakacje do Heidelbergu, na zaproszenie siostry będącej tam pracownicą cywilną w armii amerykańskiej. Okupowany teren Niemiec staje się dla niego terenem wyzwolenia osobistego. Pod skrzydłami armii amerykańskiej, pławiąc się w powszechnej dostępności dóbr wszelakich, doświadcza życia, jakie wówczas dostępne było jedynie dla nielicznych w zniszczonej wojną Europie. Razem z Timothym przez dziurkę od klucza, nie tak bardzo zszokowani jak on, podglądamy zaczątki hedonistycznego, materialistycznego, skupionego na posiadaniu życia, ku jakiemu niebawem miała zmierzać cała Europa i cały świat. Wyzwolenia czy nowego zniewolenia…?

Powieść bardzo mi się podobała, jednak nie polecam jej na początek przygody z Davidem Lodgem – jak już wspominałam to jest książka raczej wyjątkowa w jego twórczości. Ale kiedyś, kiedyś tam, jak najbardziej.

Ogólna ocena: 5/6.


 

 

wtorek, 16 czerwca 2015

Uważaj na "Anglika na wsi" Michaela Sadlera

Po długim blogerskim milczeniu dziś będzie trochę hejtu. Nie jestem zwolenniczką pisania recenzji negatywnych, z założenia na blogu zamierzałam raczej polecać książki a nie zniechęcać do czytelnictwa, ale tym razem po prostu muszę. W sumie sama jestem sobie winna. Nie wiem, co mnie podkusiło. Kupiłam „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” Charlesa Bukowskiego, drugą część „Mojej walki” Ove Knausgarda, „Łuk triumfalny” Ericha Marii Remarque’a i „Śniadanie Mistrzów” Kurta Vonneguta, na dodatek w oryginale. I „Anglika we wsi” Michaela Sadlera. Kupiłam tą książkę szybko i bez zbędnych a w tym wypadku jak się okazuje słusznych wątpliwości.

Być może padłam ofiarą manipulacji. Kilka lat temu urzekła mnie książka „Merde! Rok w Paryżu”. To było takie lekkie, świeże, zabawne…..Tyle że „Merde!...” napisał Stephen Clarke, o czym naonczas niestety udało mi się zapomnieć. W konsekwencji wymyśliłam, że „Anglik na wsi” jest drugą częścią „Merde!...”, co w sumie byłoby w jakiś sposób logiczne. Gdzieś tam przemknęło mi przez myśl że wszystkie książki autora „Merde!....” (cały czas przeze mnie zapomnianego) mają „Merde!” w tytule, ale udało mi się tę myśl skutecznie zignorować. No i kupiłam tego „Anglika na wsi”. Merde.
Pamiętacie, jak po sukcesie „Dziennika Bridget Jones” jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się w księgarniach oraz kioskach książki o kobietach niby jej bardzo podobnych, przeżywających podobne życiowe rozterki, podobnie niepoukładanych, trochę szalonych, trochę zwariowanych, i trochę romantycznych? Z których jednak niestety żadna nie była Bridget…? Zapewne zatem po sukcesie „Merde!….” tabuny Anglików zapragnęły pisać o swoim zetknięciu czy też zderzeniu z francuską jakże odmienną cywilizacją.

Zapragnął i Michael Sadler.  Ok, w kilku miejscach otarł się o bycie zabawnym, był naprawdę blisko. Niestety przez większą część czytałam tą książkę z głębokim niesmakiem. Pióro ma Sadler przyciężkawe, a już na pewno nie jest w stanie udźwignąć ciężaru ogólnego braku weny. Niby historię jakąś miał. Anglik, Michael Sadler, czyli on, autor, po rocznym pobycie w Paryżu (o czym podobno jest też książka), cudownym splotem okoliczności znajduje się na głębokiej francuskiej prowincji. Gdzie przecież powinien przeżywać zabawne perypetie oraz doświadczać co rusz najprzeróżniejszych uciesznych różnic kulturowych oraz zderzeń cywilizacji. Oglądaliście „Jeszcze dalej niż północ”? Na francuskiej prowincji można naprawdę ROFL! Niestety perypetie Michaela Sadlera są jednak dość ponure i róźnic kulturowych w sumie też jakoś mało doświadcza. Wszystko o to, o czym pisze, już było i nihil novi. Ile razy można wsadzać to samo danie do kuchenki mikrofalowej? Chyba o „Anglika na wsi” za dużo. Wszystko to jakieś takie naciągane, sztuczne i na siłę.
I jeszcze tłumaczenie jest koszmarne. Żadne onomatopeizmy nie są właściwie przetłumaczone. Czy słyszeliście kiedyś w języku polskim dźwięki „blurp” i „plop”, „slurp” czy może „phew”? Niby drobna rzecz, a niesłychanie irytująca w czytaniu.

Ogólnie, jest to bardzo zła książka. Rzadko czytam gorsze. Pierwsza „jedynka” którą wystawiam na moim blogu. Za moje męki bez zdjęcia.

 Ogólna ocena: 1/6