czwartek, 29 stycznia 2015

Susan Sontag, "Pod znakiem Saturna", 5/52

Mam taki notes, który zawsze noszę przy sobie, i zapisuję tam wszystkie rzeczy, które chce zrobić, książki, które chce przeczytać, muzykę, którą chcę przesłuchać, filmy, które chce obejrzeć. Po lekturze tekstów Susan Sontag w moim notesie na „to read list” zazwyczaj pojawia się mnóstwo nowych pozycji. Uwielbiam jej pasję, niespokojny intelekt, wiecznie poszukujący umysł. Nie zawsze się zgadzam z jej tezami, ale to już zupełnie inna kwestia. Susan Sontag jest dla mnie jak pewnie dla wielu bardzo inspirująca intelektualnie.

„Pod znakiem Saturna” to zbiór siedmiu esejów jej autorstwa, po raz pierwszy wydanych po polsku. Susan Sontag pisze m.in. o Paulu Goodmanie, Walterze Benjaminie, Antoninie Arnaudzie, oraz o Leni Riefenstahl. We wszystkich esejach czołowa amerykańska intelektualistka z właściwą sobie pasją i przenikliwością docieka związku etyki i estetyki na polu literatury, filozofii, teatru i filmu. Pomimo sublimacji intelektualnej na najwyższym poziomie, całość czyta się jak najlepszą literaturę. Można też w pociągu.

Wszystkie eseje to skarbnica wniosków i spostrzeżeń zaskakujących swą trafnością i skłaniających do refleksji.  „Wszelka sztuka, która wyraża radykalne niezadowolenie i pragnie zburzyć miłe doznania, ryzykuje, że zostanie rozbrojona, zneutralizowana, i pozbawiona niszczycielskiej mocy przez podziw innych, przez to, że zostanie (lub wydaje się, że została) całkowicie przeniknięta, i przez praktyczne zastosowanie” – zgadzacie się? Ja się zgadzam. To fragment z eseju o Antoninie Arnaudzie, który dla mnie był najbardziej interesujący ze wszystkich (polecam go zresztą osobom z  zainteresowaniami okołoteatralnymi, kogo interesował teatr Jerzego Grotowskiego i Tadeusza Kantora o Antoninie Arnaudzie powinien przeczytać koniecznie). 

Arcyciekawy i jednocześnie mocno kontrowersyjny jest również esej „Fascynujący faszyzm”, rzecz o Leni Riefenstahl i percepcji jej twórczości. Susan Sontag nie pozwala zapomnieć o korzeniach i prawdziwym charakterze sztuki Leni Riefenstahl, głęboko osadzonej w swoich źródłach w estetyce faszyzmu. Zdaniem Susan Sontag, jest to przyczyna dla której Leni Riefenstahl jest stale obecna w popkulturze, dla której faszyzm pozostaje nieodmiennie fascynujący. Obok eseju o Antonie Arnaudzie to mój ulubiony esej.
Wielbiciele Susan Sontag oczywiście muszą sięgnąć po „Pod znakiem Saturna”. Niekoniecznie natomiast polecałabym tą akurat pozycję tym, którzy nie czytali jeszcze nic autorstwa Susan Sontag. Według mnie nie jest to najlepsza książka na pierwsze zetknięcie się z jej twórczością (osobiście polecałabym zacząć przygodę z Susan Sontag od jej „Dzienników”). W każdym razie, „Pod znakiem Saturna” na pewno warto przeczytać.

Susan Sontag, „Pod znakiem Saturna”, wydawca: Wydawnictwo Karakter, data wydania: 2014, ss: 213, oprawa: miękka

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Olga Tokarczuk, "Księgi Jakubowe", 4/52

Po przeczytaniu w październikowym numerze „Książek” wywiadu z Olgą Tokarczuk, po „Księgi Jakubowe” po prostu musiałam sięgnąć. Wszystko to, co napisane jest na okładce książki, sprawia, że umieram z ciekawości. Podtytuł książki obiecuje „wielką podróż przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych”, „opowiadaną przez zmarłych, (…), mądrym dla memoryału, kompatriotom dla refleksji, laikom dla nauki, melancholikom zaś dla rozrywki”. Wow.

Tematem książki jest rewolta religijna zapoczątkowana w połowie XVIII wieku wśród społeczności żydowskiej przez Jakuba Franka. Jak twierdzi Olga Tokarczuk, historia Jakuba Franka jest tak zdumiewająca, że trudno uwierzyć, iż naprawdę się zdarzyła. Nie mogę się doczekać poznania tej historii, tym bardziej, że jest opisywana po raz pierwszy.
Zaczynam czytanie z pewną obawą. Mam w ręku przedmiot, którym można zabić - książka ma 900 stron i waży pewnie 1,5 kilograma….Jak długo będę ją czytać? Czy jej czytanie nie wpłynie negatywnie na mój „52 challenge”…? (Akcja „Przeczytam 52 książki w 2015 roku”). Przeczytam książkę, czy raczej przez nią przebrnę, lub nie będę mogła przebrnąć…? Numeracja stron przebiega od końca. Jest strona 900, zaczynam.

Dość obiecująco na początku, ale może dzięki endorfinom wydzielonym w związku z fizycznym wysiłkiem koniecznym do utrzymania „Ksiąg Jakubowych” w stabilnej pozycji czytelniczej. Jestem na Podolu, będącym w połowie XVIII wieku wielokulturowym i wielonarodościowym tyglem w granicach Rzeczypospolitej. Obok siebie mieszkają chrześcijanie, prawosławni i ich starsi w wierze bracia. Mieszają się narodowości, mieszają się języki. Słychać gwar targu, bicie kościelnych dzwonów, w tle brzmią tajemnicze pieśni chasydów, i krzyki biegających boso brudnych dzieci. Rozpoczyna się niesamowita opowieść o losach Jakuba Franka. Barwnym życiorysem i perypetiami głównego bohatera z powodzeniem obdzielić można kilka postaci. Innym bohaterom książki też nie brakuje kolorytu.  Stara Żydowka Jenta połyka magiczne słowo przez co nigdy nie może umrzeć. Ksiądz Benedykt Chmielowski pracuje nad pierwszą polską encyklopedią „Nowe Ateny”. I wielu innych, w tym historia.
Chylę czoła przed Olgą Tokarczuk na myśl o pracy historiograficznej niezbędnej do zapisania tych 900 stron. Zapisania ich – co również zasługuje na respect - z zastosowaniem nietuzinkowej stylizacji językowej, tak sugestywnej, że podczas czytania nabieram prawdziwej ochoty by na własne oczy zobaczyć opisywane miejsca. Może miniona epoka pozostawiła jakiś ślad a w powietrzu oprócz nostalgii unosi się ledwo wyczuwalny zapach historii bardzo skutecznie wtłoczony w to opasłe tomisko przez pisarkę.

„Księgi Jakubowe” to trochę powieść awanturniczo-łotrzykowska, trochę historyczna, trochę traktat-religijno-filozoficzny. Niemniej Olga Tokarczuk to nie jest Henryk Sienkiewicz (z całym szacunkiem dla Olgi Tokarczuk i Henryka Sienkiewicza) a „Księgi Jakubowe” nie są takim page-turnerem jak Trylogia czy „Quo vadis”. Historia owszem jest ciekawa i intrygująca, a bohaterowie barwni, ale akcja nie toczy się aż tak wartko jak lubię, nie czyta się „Ksiąg” z zapartym tchem i z wypiekami na policzkach. Ale akcja, wypieki, itepe to kwestia preferencji i gustów. Z mojej perspektywy od książki tej zdecydowanie można się oderwać. I chyba całe szczęście, bo wyobraźcie sobie książkę tych rozmiarów, od której oderwać się nie można… wróży zwolnienie z pracy, rozwód lub inne nieszczęście. Olga Tokarczuk powiedziała, że po zakończeniu pisania zapaliła papierosa, mimo że nie pali. Mam ochotę zrobić podobnie.

Zamiast tego w bezpośrednim następstwie czytania idę wreszcie do Muzeum Historii Żydów Polskich (miejsce jest spektakularne, bardzo polecam wizytę), gdzie z dużą satysfakcją oglądam fragment wystawy poświęcony frankistom. Czuję się bogatsza o wiedzę. Miłe uczucie.

Ogólna ocena: 4.5/6

Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe”, wydawca: Wydawnictwo Literackie, data wydania: 2014, ss: 900, oprawa: twarda

 

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Opowieść mazurskiej Szeherezady. "Sońka" Ignacego Karpowicza

„Sońkę” Ignacego Karpowicza zaliczam do jednej z najlepszych powieści, jakie przeczytałam w 2014 roku, a być może w ogóle. Miło się robi na sercu i duszy, że takie (arcy)dzieło napisał pisarz polski. Czytałam jeszcze „ości” autorstwa tego pisarza, już nie byłam tak jednoznacznie zachwycona, jednak wciąż uważam, że Ignacy Karpowicz bardzo dobrze rokuje i na polu literackim wiele dobrego jeszcze możemy się z jego strony spodziewać.

Książka opowiada o miłości pomiędzy Sońką, młodą mazurską dziewczyną, a Joachimem, esesmanem, w czasach II wojny światowej. Tytułowa Sońka jako ponadosiemdziesięcioletnia staruszka opowiada swą historię Igorowi Grycowskiemu, reżyserowi teatralnemu który przypadkiem pojawia się w zapomnianym przez boga Królewskim Stojle, gdzie mieszka Sońka, chyba tylko po to,  żeby wysłuchać jej historii. Z ust prostej kobiety wypływa mroczna opowieść o potężnej i groźnej namiętności wbrew rozsądkowi i wbrew całemu światu, którą prawie już wypalony reżyser ocala od zapomnienia, ocalając jednocześnie i siebie.

W książce urzeka mnie historia oraz język, jakim została opowiedziana – niezwykle sugestywny, poetycki, zdradzający wielką wrażliwość autora. Język jest w książce o tyle istotny, iż „Sońka” opowiada o miłości pomiędzy ludźmi, którzy nie komunikują się za pomocą słów – Sońka nie zna niemieckiego, Joachim nie mówi po polsku. Ignacy Karpowicz tłumaczy nam ich uczucie, przekłada język spojrzeń, drobnych gestów i uśmiechów na literacki język miłości. Czyni Sońkę najbardziej wyrafinowanym narratorem świata, mazurską Szeherezadą, opowiadającą najpiękniejszą baśń swojego życia. Po przeczytaniu „Sońki” trudno mi uwierzyć, że Ignacy Karpowicz nie jest kobietą. 

Okoliczność, że miłość i namiętność jest pomiędzy Sońką, młodą mazurską dziewczyną, a Joachimem, esesmanem, może szokować, jako przełamująca pewne tabu. Nie wiem, czy taki był cel autora, czy jego zamysłem było raczej pokazanie miłości jako siły bezwarunkowej, ponad historię, ponad prawdę, ponad rozsądek, ponad wszelkie reguły. Pokazał. Czytelnik nie może nie kibicować takiej miłości, mimo, że gdzieś w głowie kołacze mu myśl, że może nie powinien. Ignacy Karpowicz nie pomaga, w żaden sposób nie próbując pokazać Joachima jako „dobrego Niemca”.

Nie wszystko w tej książce jest genialne. Bardzo papierowa jest postać Igora Grycowskiego. Na kartach powieści reżyser ten jest karykaturą postaci, która mogłaby być jej rzeczywistym pierwowzorem. To jest zresztą ból Karpowicza, który zauważyłam również w „ościach”, nieumiejętność kreowania wiarygodnych sylwetek bohaterów – wszyscy wydają się być wyciągnięci z komedii romantycznej gdzie główną rolę grają warszawskie biurowce.

Bez względu na powyższe, „Sońki” nie sposób jest odłożyć. Czyta się ją za jednym zamachem. „Sońka” to absolutny must read.

Ogólna ocena: 5.5/6

"Sońka" Ignacy Karpowicz, wydawca: Wydawnictwo Literackie, data wydania: 22 maja 2014, liczba stron: 208, oprawa: twarda.






 

"Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić" Eliza Piotrowska


Pewnie nieraz zetknęliście się na placu zabaw z niezręczną i krępującą sytuacją, kiedy inne dziecko waszemu dziecku nie pozwoliło dotknąć żadnej zabawki. A szczególnie właśnie tej jednej, jedynej spośród miliona na świecie, którą pędrak chce się w tym momencie bawić. A która akurat przypadkowo i wielce pechowo należy do zaborczej córeczki sąsiadów. Pechowo, bo krzyk, nerwy, wrzask i generalnie nieprzyjemna sytuacja, którą staracie się opanować swobodnym i wielkodusznym uśmiechem, pełni współczucia dla rodzica, który musi wstydzić się za nie umiejące się dzielić zabawkami dziecko. A być może to Wasze dziecko ma problem z dzieleniem się swoimi zabawkami, i to Wy jesteście tymi rodzicami, którzy z nerwowym uśmiechem tłumaczą, że „dziecko przechodzi akurat taką fazę”.

Jak wiadomo, na każdą „fazę” jest odpowiednia literatura. Książka „Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić” autorstwa Elizy Piotrowskiej wydaje się odpowiadać na wiele potrzeb.

Tupcio Chrupcio jest myszą. Myszą, która ma ewidentny problem z dzieleniem się. Nie dzieli się z nikim, ani z siostrą, ani z dziećmi w przedszkolu, na dodatek okazuje się być małym kleptomanem oraz obżartuchem. Generalnie, nieciekawa postać. W przedszkolu bawi się sam, co go w sumie, małego neurotyka, cieszy, bo przynajmniej nikt mu nie dotyka jego zabawek. Życie postawi go jednak przed sytuacją, w której przyjdzie mu zweryfikować swoją postawę wobec ludzi i świata. Próba nie będzie łatwa, ale wyjdzie z niej zwycięsko. A potem wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie.

Przesłanie w „Tupciu Chrupciu” jest oczywiste: należy się dzielić. Nie wiem jak wy, ale ja nie przepadam za przesłaniami wyłożonymi w tak prosty i łopatologiczny sposób. Może dlatego, że mój synek nie miał problemów z dzieleniem się (spośród wszystkich problemów świata z nim związanych ten jeden nas ominął…) i mogę wybrzydzać w zakresie literatury fachowej dotyczącej tego zagadnienia. Wolę jednak morały przemycone ukradkiem i nie wprost. Tyle ja. Natomiast mojemu synkowi bardzo się podobało. Tytuł książki wpadł mu w ucho, i z nieukrywaną przyjemnością powtarzał „Tupcio Chrupcio”. Podobało mu się również, że Tupcio Chrupcio to bohater tak jednoznaczny moralnie, którego można bez żadnych wątpliwości surowo potępić, pokazując jednocześnie swoje rozeznanie w tym co dozwolone, a tym co zabronione.

Z opisanych powyżej powodów (a nie dlatego, ze nie lubię myszy) mnie się średnio podobało. Mojemu synkowi bardziej. Plusem książki jest optymalna do czytania na dobranoc długość. Ilustracje są przyzwoite, ale nie zachwycają.

Oczywiście są też rodzice którzy uważają że zaborczość i niechęć do dzielenia się zabawkami wróżą nieodzowny sukces w przyszłym dorosłym życiu, i cech tych u swoich dzieci nie dość że nie ganią, to jeszcze pozwalają im się swobodnie rozwijać – ci ostatni niezależnie od wszystkiego niech absolutnie nie kupują „Tupcia Chrupcia”.

"Tupcio Chrupcio. Umiem się dzielić" tekst polski: Eliza Piotrowska, wydawnictwo: Grupa wydawnicza Foksal sp. z o.o.


czwartek, 15 stycznia 2015

FotoSugarMan, czyli rzecz o Vivian Maier

 

Z  właściwym raczej dziecku entuzjazmem podchodzę do opowieści o skarbach znalezionych na strychu oraz przypadkowo nabytych na pchlich targach przedmiotach okazujących się bezcennymi dziełami sztuki. Po fali entuzjazmu pojawia się zazwyczaj refleksja pod słodko-gorzkim tytułem: „To nie mogło się zdarzyć naprawdę”. Niezwykła historia Vivian Maier zadaje kłam twierdzeniu, że powyższa prawidłowość to nieznająca wyjątków zasada. A było to tak…

W 2007 roku John Maloof, pasjonujący się historią Chicago młody agent nieruchomości nabywa na aukcji staroci karton pełen negatywów ze zdjęciami anonimowego fotografa. Przeglądając negatywy zaczyna odnajdywać w nich niepowtarzalne archiwum z życia Chicago na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Czarno-białe kadry zachwycają go. Poszukiwania autora unikalnych zdjęć prowadzą do Vivianne Maier – z zawodu niani, która przez niemal połowę swojego życia, działając incognito, wykonała ponad 100 tysięcy wyjątkowych zdjęć, czyniąc nieśmiertelnymi codzienne i niecodzienne chwile z życia Chicago, Nowego Jorku i Los Angeles z „tamtych lat”. Analogia do historii Sugarman’a – Rodrigueza aż sama ciśnie się na myśl. Tych, u których historia powoduje przyjemne ciarki, odsyłam na stronę internetową poświęconą Vivian Maier (http://www.vivianmaier.com/) i filmu autorstwa Johna Maloofa „Szukając Vivian Maier”.

Ale przecież miało być o albumie i zdjęciach. Wierząc efektom śledztwa przeprowadzonego przez Johna Maloofa, wspomnianego wyżej agenta nieruchomości vel odkrywcę fotograficznych talentów wszechczasów, Vivian Maier robiła zdjęcia niczym owładnięty manią prześladowczą kronikarz, który pióro zamienia na analogową, oldschoolową lustrzankę. Fotografuje ludzi oraz miejską codzienność z ukrycia, idealnie wyławiając ukrytą w codzienności niecodzienność. Utrwalone jej ręką sceny z życia miejskiego i portrety mogłyby być w większości opatrzone komentarzem „perfect timing”. Zdjęcia nie są pozowane, tym bardziej wyczuwalna jest unikalna, nieudawana i niczym nieskrępowana naturalność zatopionych w nich emocji. Zobaczcie sami jak ostre i jak przenoszące w czasie zdjęcia robiła Vivian Maier i wyobraźcie sobie, że wiele (a być może większość z nich) wykonana została w pośpiechu, jedną ręką i jednym okiem, podczas gdy druga połowa artystki zajmowała się rozwrzeszczanym czterolatkiem, biegnącym na łeb na szyje pod koła przejeżdżającego właśnie caddilaca. A kto próbował wykonać jakąkolwiek sensowną twórczość w obecności dziecka w wieku przedszkolnym, doceni wyczyny Pani Maier w stopniu, jeśli to możliwe, jeszcze wyższym. Smaku dodaje fakt, że Vivian Maier z niewiadomych przyczyn nigdy nie podzieliła się z nikim swoimi zdjęciami, być może traktując je jako zamknięte w kapsule czasu bardzo osobiste emocje i przeżycia.

Album „Vivian Mayer. Street Photgraper” zawiera selekcję najlepszych zdjęć tajemniczej niani. Jest pięknie wydany, kredowy papier, twarda oprawa – przyjemność przewracania stron nie tylko dla koneserów fotografii. Idealny do własnej kolekcji, albo na prezent. Bardzo polecam.

„Vivian Mayer. Street Photgraper”, wydawnictwo PowerHouse Books, str. 144, oprawa twarda.

 
 
 
 


poniedziałek, 12 stycznia 2015

Magdalena Tulli, Szum, 3/52


Czy spotkaliście kiedyś dziewczynkę, która zanim cokolwiek zrobiła, wiadomo było, że zrobi to źle? Czy spotkaliście kiedyś dziewczynkę, która zanim cokolwiek powiedziała, wiadomo było, że będzie to głupie i nie na temat, na dodatek wypowiedziane o niewłaściwej porze? Która zanim się poruszyła, wiadomo było, że poruszy się koślawo i niezdarnie, przewracając przy okazji krzesło i tłukąc filiżankę od herbaty? Której żałosne próby udawania normalnej obserwowaliście z politowaniem, pewni z góry, że są skazane na porażkę. Może taka dziewczynka chodziła do waszej klasy...? Nie uczyła się dobrze, nie miała przyjaciół. Czasami widywano ją, jak rozmawia z lisem. Mam nadzieję, że nie odnajdujecie w sobie takiej dziewczynki.
„Szum”, ostatnia książka Magdaleny Tulli, opowiada właśnie o takiej dziewczynce.Czy kiedykolwiek czuliście w towarzystwie innej osoby, że jesteście mali, żałośni i bez znaczenia? Czy ktoś patrzył na was w sposób, który pozbawiał was jakiejkolwiek pewności siebie, paraliżował ruchy, powodując niezdarność najmniejszego gestu, zaciskał i wysuszał gardo, uniemożliwiając jakąkolwiek wypowiedź? Po rozmowie z którymi czuliście się przygnębieni, upokorzeni? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że nie jesteście osobami, przy których czują się tak inni.
W „Szumie” taką osobą jest matka dziewczynki.
Matka i dziewczynka zamieszkują razem dom pozbawiony miłości. Dom chłodu emocjonalnego, drwiny i pogardy. W domu tym oprócz matki i dziewczynki zamieszkują upiory, nawiedzają go duchy przeszłości. Dziewczynka karmi je cukrem.
Jeżeli interesuje Was, jak wyglądało dzieciństwo tej dziewczynki, wychowanej w takim domu,  a później jej dorosłe życie, i dlaczego jej matka była taką osobą, polecam przeczytanie ostatniej książki Magdaleny Tulli „Szum”.

Książka jest bardzo osobista, mocno autobiograficzna. Jak powiada lis, przyjaciel dziewczynki, „ukrywanie cierpienia to straszny ciężar”, dlatego w „Szumie” Magdalena Tulli rozlicza się ze swoją przeszłością i jej demonami – dlatego w ogóle. Dlaczego dopiero teraz - „Żebyśmy mogli przebaczyć, kiedy nikt nie przeprasza (…) ktoś w nas musi umrzeć. – Kto? – zapytał łyżwiarz zaczepnie. Zawahałam się, ale mu odpowiedziałam. – Ofiara.”.

Bardzo poetycka książka, fragmentami z pogranicza magii i surrealizmu, niezwykle poruszająca, skłaniająca do refleksji w trakcie i po przeczytaniu. Opisy emocji tak precyzyjne, że momentami aż brutalne. Dla jednostek empatycznych i wrażliwych – ciężkie przeżycie. To pierwsza książka Magdaleny Tulli, którą czytałam. Na pewno sięgnę po następną.
Ogólna ocena: 5/6.
 Wydawca: Znak, data wydania: 6 października 2014, liczba stron: 192, oprawa: twarda









czwartek, 8 stycznia 2015

Hervé Tullet, Naciśnij mnie


„Naciśnij mnie” nie jest książką do czytania. Nawet gdyby ktoś bardzo chciał. W książce w zasadzie nie ma tekstu, są tylko instrukcje. Instrukcje, co zrobić z kropkami.

Kropki więc przede wszystkim trzeba naciskać, wtedy się mnożą. Pocierać je, wtedy zmieniają kolor. Dmuchać w nie, wtedy się poruszają. Liczyć je. Klaskać w dłonie, wtedy rosną. Kropki szaleją. Wyobraźnia pracuje. Radość i błyszczące oczy dziecka. Można też czytać od tyłu.

„Naciśnij mnie” jest książką wielokrotnego użytku, wasze dziecko prędzej z niej wyrośnie, niż się mu znudzi. Ale to nie stanie się szybko.

Nie spodziewajcie się, że przeczytacie ją dziecku na dobranoc, lub że dziecko zostanie przez książkę wprowadzone w stan katatoniczny i raz-dwa zaśnie. Przeciwnie, wasze dziecko się r o z b r y k a.

 „Naciśnij mnie” jest książką do zabawy. „Naciśnij mnie” uczy, że książka może być świetną zabawą.

Bardzo polecam również „Turlututu. A kuku, to ja!” tego samego autora.

Wiek 0+  ad infinitum.


 



 
 

 
 
 

Obywatel Stuhr. Z Jerzym i Maciejem rozmawia Ewa Winnicka, 2/52


Jerzy i Maciej Stuhrowie tak długo spoglądali na mnie znacząco z szafki nocnej mojego Męża, że złamałam się i po prostu musiałam sięgnąć po „Obywatela Stuhra”, wydany w formie książkowej wywiad-rzekę Ewy Winnickiej. Sięgnęłam, choć nie widziałam jeszcze samego filmu – z wyjściami do kina w aktualnej sytuacji rodzinnej jest u mnie bardzo ciężko. Nie wiem w związku z tym, czy „Obywatela” warto obejrzeć, ale wiem na pewno, że „Obywatela Stuhra” warto przeczytać.

Książka składa się z dwóch części. Pierwsza część to przeprowadzone w błyskotliwy sposób wywiady. Druga część książki zawiera scenariusz do filmu „Obywatel”.

Tytuł „Obywatel Stuhr” stanowi oczywiste nawiązanie do filmu, oprócz tego podsumowuje niejako tematykę obydwu wywiadów, ukazujących obu artystów jako obywateli właśnie. Obywateli, ale również ludzi z krwi i kości, wybitnych aktorów, ojca i syna. Ewa Winnicka nie ucieka od stawiania pytań trudnych i być może niewygodnych, dlatego obydwa wywiady czyta się z niesłabnącym zainteresowaniem.

Bardziej podobał mi się wywiad z Jerzym Stuhrem. W wywiadzie (pytany) opowiada on po trochu o wszystkim, o swoim stosunku do polskości, o historii, której chcąc nie chcąc był częścią, o studiach, o występach w kraju i zagranicą, o aktorstwie w ogóle, o środowisku aktorskim, o rodzinie…. ale też wrednym sąsiedzie. Z tych opowieści wyłania się obraz człowieka niezwykle wrażliwego, inteligentnego, który wiele w życiu przeżył i doświadczył, z wieloma przemyśleniami dotyczącymi spraw życia i śmierci. Stosunek do samego siebie: mocno ironiczny. Stosunek do rzeczywistości (w tym do Polski o Polaków): mocno zdystansowany. Jerzy Stuhr z wdziękiem przytacza liczne zabawne anegdoty o znanych ludziach, z którymi miał styczność lub będących jego przyjaciółmi (o Krzysztofie Kieślowskim, Andrzeju Wajdzie). Bardzo ciekawe są też fragmenty, gdzie wypowiada się o aktorstwie (jego definicja aktorstwa: „umiejętność zapamiętywania u siebie i u innych pewnych stanów nerwowych i odtwarzania ich na zamówienie”), przedstawiając od kuchni przedstawia blaski i cienie tej profesji. Widzimy demiurga, który ma moc porywania za sobą tłumów („Potrafiłby pan rozhuśtać tłum na placu? Tak! Spokojnie…..”). Czuję się częścią tłumu porwanego przez słowa Jerzego Stuhra.

Wywiad z Maciejem Stuhrem ma jak dla mnie nieco mniejszą siłę rażenia. Owszem, jest również wielowątkowy, bardzo interesujący, zwłaszcza we fragmentach dotyczących procesu dojrzewania twórczego Macieja Stuhra i jego drogi od kabaretu do zespołu teatralnego Krzysztofa Warlikowskiego. Mimo wszystko wydaje się pozbawiony tego wigoru, jakiejś kosmicznej energii płynącej ze słów jego ojca.  Może to kwestia wieku, doświadczenia, ilości udzielonych w życiu wywiadów, innej ekspresji, a może zestawienia ze sobą tak podobnych a jednocześnie tak odmiennych osobowości.

Bardzo interesująca rzecz do przeczytania. Szczere rozmowy o ważnych rzeczach z wartościowymi, ciekawymi ludźmi. Spodziewałam się, że część nazwijmy to wywiadowcza będzie dłuższa, za to ogólna ocena: 5/6.


poniedziałek, 5 stycznia 2015

Patrick Modiano, Perełka, 1/52


Podobnie jak większość świata, o Patricku Modiano dowiedziałam się przy okazji przyznania mu literackiej Nagrody Nobla w październiku 2014 roku. Nagroda ta została mu przyznana za "za sztukę pamięci i dzieła, w których uchwycił najbardziej niepojęte ludzkie losy i odkrywał świat czasu okupacji". Mimo iż ta argumentacja nie brzmiała dla mnie wybitnie zachęcająco, zakup „Perełki” był oczywiście koniecznością. Nie można sobie pozwolić na nieczytanie Noblistów.

Przeczytałam Perełkę dość szybko, książka ma niecałe 200 stron (podobno zwięzłość jest cechą charakterystyczną wszystkich książek Modiano; w wywiadach tłumaczy on tę okolicznością obowiązkiem zarabiania na życie). Przeczytałam „Perełkę” bez specjalnego zachwytu (pomimo iż Modiano wielkim Noblistą jest).   

Już zamieszczenie na okładce książki stwierdzenia, że jest ona wieloznaczna, obudziło moją najwyższą podejrzliwość. Posłużenie się słowem-klucz „wieloznaczny” zazwyczaj sygnalizuje problem z uchwyceniem jakiegokolwiek znaczenia w ogóle (Umberto Eco w „Zapiskach na pudełku od zapałek” podobnie pastwił się nad słowem „niesamowite”). Mam wrażenie że większość piszących o „Perełce” ma na końcu języka określenie „niesamowita”. Poniekąd trudno im się dziwić.

Fabuła w „Perełce” w zasadzie nie jest istotna (zresztą jest mglista, jedynie ledwo zarysowana). Główna bohaterka, w dzieciństwie nazywana Perełką, przypadkowo dostrzega w tłumie ubraną w żółty płaszcz kobietę, która łudząco przypomina jej zmarłą przed wieloma laty matkę. To spotkanie sprawia, że dziewczyna zaczyna powracać pamięcią do swego zagadkowego dzieciństwa oraz wędrować po Paryżu śladami tych wspomnień. Ze skrawków wspomnień, refleksów pamięci, ulotnych wrażeń Perełka składa większe fragmenty. Wszystko pozostaje za mgłą. Może dlatego, że prawdziwego obrazu nigdy nie znała – jako dziecko pewnych spraw nie byłaby w stanie zrozumieć. Próbuje jako osoba dorosła. Nie dojrzała, bo do osiągnięcia dojrzałości potrzebuje zrozumienia swojej przeszłości. Przeszłość staje się jej obsesją. Teraźniejszość nie jest właściwym czasem jej egzystencji. Egzystuje na granicy jawy i snu, rzeczywiste zdarzenia faktyczne są tylko asumptem do onirycznych wizji przeszłości. Tyle fabuła w zasadzie.

W „Perełce” nie fabuła jest jednak najważniejsza. Całą książkę potraktować można jako poetycką definicję pamięci. Subtelną opowieść o tym, czym są wspomnienia, co i w jaki sposób zapamiętujemy, co przywołuje wspomnienia, w jaki sposób teraźniejszość modyfikuje ich treść, jaki wpływ wspomnienia wywierają na tu i teraz.

Niewątpliwie książka jest bardzo poetycka, w jakimś sensie magiczna, odwołująca się do wyobraźni i wrażliwości czytelnika. Pomiędzy mną a „Perełką” jednak nie zaiskrzyło. Może z powodu kiepskiego biomedu, nie wiem. W każdym razie „Perełka” nie zostanie książką, którą bym zabrała ze sobą na bezludną wyspę i nie przyznałabym za nią literackiej Nagrody Nobla. Paradoksalnie „Perełka” skłoni mnie jednak do sięgnięcia po inne książki z bogatego dorobku literackiego Patricka Modiano. Żeby zrozumieć, dlaczego Szwedzka Akademia Nauk miała inne zdanie.

W każdym razie, "Perełka" to pierwsza książka z co najmniej pięćdziesięciu dwóch, które zamierzam przeczytać w tym roku.

Ogólna ocena: 3/6.

 

 








Zygmunt Miłoszewski, Gniew


Jak na razie sprawy mają się tak, że każdą nową książkę Zygmunta Miłoszewskiego kupuję w ciemno, bez zastanowienia i od razu, jak tylko pojawi się w księgarniach (pomimo iż po lekturze „Domofonu” pozostała mi trauma i nic mnie nie zmusi, żeby skorzystać z windy w bloku z wielkiej płyty). Bardzo podobały mi się wszystkie książki tego pisarza. I tym razem się nie zawiodłam. „Gniew” to bardzo sprawnie napisany kryminał, który czyta się jednym tchem.

Przy pisaniu recenzji kryminałów trzeba wykazać się dużą ostrożnością, by nie zdradzić ich treści. Zwłaszcza, że przyzwyczajony do rozwiązywania kryminalnych zagadek czytelnik jest na wszelkie w tym zakresie wskazówki szczególnie wyczulony. Ale kilka rzeczy można spokojnie napisać.

Jest więc w książce superbohater, Teodor Szacki (znów, na szczęście, nie było go w „Bezcennym”, wrócił, dobrze). Przystojny, elegancki i błyskotliwy prokurator, żarliwy idealista wierzący w sprawiedliwość i nadrzędność prawa, jednocześnie socjopata i cynik. Kobiety po prostu muszą go uwielbiać. Z prokuratorem Teodorem Szackim udajemy się na mroczną Warmię, do Olsztyna. Jest zimny, ponury listopad. Mży. Popełniono zbrodnię. Jest jak u Hitchcocka, zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie nieprzerwanie rośnie. Czytam z satysfakcją, że mam rękach porządny kryminał. Potajemnie i z radością trochę się boję. Choć faktycznie niektóre sceny w książce są tak drastyczne, że zahaczają o horror; śmiało można określić powieść Miłoszewskiego jako horror kryminalny.

A jednak „Gniew” to jeszcze coś więcej. Jak w każdej swojej książce, i tutaj Miłoszewski pod kryminalną treścią przemyca trudne społecznie tematy. W „Uwikłaniu” – temat służb bezpieczeństwa. W „Ziarnie prawdy” – antysemityzmu. W „Bezcennym” – grabieży dokonanych w czasie II wojnie światowej oraz wizerunku USA. W „Gniewie” – przemocy domowej. Czyni to bez szkody dla powieści, nie ucieka się do taniego moralizatorstwa, nie poszukuje ani nie prezentuje łatwych rozwiązań. Pokazuje przemoc domową i wszystko to, do czego ona prowadzi, jako największy horror, rozgrywający się zazwyczaj w tajemnicy, prowadzący do największych zbrodni. Prokurator Szacki zostaje uwikłany w wątek przemocy domowej na kilku płaszczyznach.

Jak superbohater Szacki radzi sobie z tym uwikłaniem? Cóż, Zygmunt Miłoszewski zajmuje się przede wszystkim tym, by na kartach książki swojego superbohatera złamać. By zachwiać nim jako człowiekiem na gruncie zarówno osobistym jak i zawodowym. By pozbawić go wszelkich ideałów, a wyznawane przez niego wartości wystawić na publiczne pośmiewisko. By wyzuć go ze wszelkich złudzeń, upokorzyć. W tym sensie „Gniew” jest niczym manichejska przypowieść o dobru i złu. Czy zatriumfuje dobro, a czytelnik zostanie pozostawiony z miłym kojącym poczuciem, że wszystko jest w porządku…?

Gdybym koniecznie chciała napisać coś zarzucić tej książce, to może brak równego poziomu. Zaczyna się fenomenalnie, niestety bliżej końca odnosiłam wrażenie, że autor bardzo chciał już skończyć jej pisanie, albo na szybko i w pośpiechu dokonał zmian i skróceń, które niekoniecznie wyszły całości na dobre i zdrowie. „Gniew” zaczyna się zatem znacznie lepiej niż kończy, na szczęście nie po tym poznajemy prawdziwego pisarza. Dobra passa Zygmunta Miłoszewskiego trwa.
 
Ogólna ocena: 5/6

Henning Mankell, Mózg Kennedy'ego


Moja babcia traktowała czytanie kryminałów jako wstydliwą przyjemność, jak zjedzenie całego pudełka czekoladek, która nie do końca przystoi prawdziwemu intelektualiście tudzież człowiekowi na tak zwanym poziomie. Wychowana w tym duchu, pozwalam sobie na kryminały w pociągu, by skrócić czas podróży, na wakacjach, kiedy palące słońce nie pozwala na nadmierną koncentrację, oraz po przeczytaniu czegoś bardzo, bardzo ambitnego. Skończyłam czytać „Czarodziejską górę”. Zasługiwałam na porządny kryminał. Potrzebowałam czegoś pilnie i nagle, potrzebowałam czegoś do mnie wciągnie i pochłonie, co przeczytam w jeden góra dwa wieczory („Czarodziejską górę” czytałam  trzy tygodnie…). Mój obłąkany wzrok natknął się na zakupiony przez mego Małżonka „Mózg Kennedy’ego”. Fakt zakupu książki przez Małżonka jest o tyle istotny iż sama pewnie nigdy nie zdecydowałabym się na zakup tej książki, nie zachęciłoby mnie do tego ani nazwisko autora (Mankell nie należy do moich ulubionych pisarzy), ani tytuł, ani szata graficzna okładki. Cóż, po przeczytaniu „Mózgu Kennedye’go” dochodzę do wniosku, że niewiele bym straciła.

Rozczaruje się ten, kto sądzi, że intryga powieści dotyczy w jakimkolwiek stopniu mózgu Kennedy’ego. Owszem, mózg tragicznie zmarłego prezydenta USA pojawia się kilkakrotnie w tekście powieści, by czym prędzej zniknąć. Nie z tego powodu jednak zdecydowanie nie jest to książka, od której nie można się oderwać (przy czym jest to podsumowanie dość łaskawe). Z kryminałem łączy powieść w zasadzie tylko trup ścielący się na jej stronach dość gęsto. „Mózg Kennedyego” niestety nie wzbudza specjalnych emocji, mimo iż opisuje dość dramatyczną historię, jaką jest samobójcza śmierć młodego człowieka, Henryka Cantora, oraz próby wyjaśnienia przez zrozpaczoną matkę, Louis, przyczyn tej śmierci. Postaci w książce są nakreślone w sposób bardzo powierzchowny, mało wiarygodny intelektualnie oraz emocjonalnie. Nie czujemy bólu i rozpaczy matki, nie czujemy jej wątpliwości i rozterek, nie podążamy za jej tokiem rozumowania, jej kroki wydają nam się irracjonalne. Kobieta lata po całym świecie w totalnym chaosie, co kilkadziesiąt godzin jest na innym kontynencie gdzie nie ma najmniejszego problemu z odnalezieniem nie tylko się, ale też osób i miejsc, które chce odnaleźć (przy czym z tak zwanego opisu miejsca Mankell dostaje zero, Mozambik równie dobrze mógłby być u niego Macedonią lub Tybetem, Hiszpan Wietnamczykiem, po czemu jak sądzę przeszkody są poważniejsze niżby mieszczanin miał zostać szlachcicem). Cała intryga jest w powieści nakreślona bardzo słabo, jest niespójna, nie klei się. Mózg (nomen omen) nie podsuwa nam potencjalnych rozwiązań zagadki śmierci Henryka.  Generalnie źle, źle i bardzo źle.

Jedynym, co ratuje książkę, jest jej wątek szalejącego w Afryce wirusa HIV, oraz śmiertelnego żniwa zbieranego przez AIDS na tym kontynencie. W pewnym momencie prowadzone przez Louis prywatne śledztwo dociera do prowadzonych w tajemnicy eksperymentów na ludziach mających doprowadzić do odnalezienia szczepionki/lekarstwa na HIV. Mankell stawia też niewygodne pytania, zastanawia się dlaczego nikt nie ratuje Afryki, skazując ją tym samym na powolną śmierć, dlaczego  prace nad lekarstwem przeciw AIDS trwają tak długo. Te pytania budzą oburzenie i sprzeciw. Być może sensem istnienia książki i jej misją jest zwrócenie oczu czytelniczego świata na umierającą na AIDS Afrykę. Tak postawiwszy kwestię, nie można już jednak dać obiektywnej rekomendacji czytać – nie czytać.
Ogólna ocena: 2/6.


 

piątek, 2 stycznia 2015

„Przeczytam 52 książki w 2015 roku”

Niedawno na Facebooku ruszyła akcja „Przeczytam 52 książki w 2015 roku”. Według mnie akcja jest cudowna i fantastyczna, polubiłam ją, i niniejszym entuzjastycznie przyłączam się do niej!

Bardzo ciekawią mnie rezultaty. Czytam dużo, nawet bardzo dużo, ale nigdy nie prowadziłam statystyk. Czytam więcej czy mniej niż pięćdziesiąt dwie książki rocznie? Czy podołam wyzwaniu? Niby pięćdziesiąt dwie  książki w roku to nie jest bardzo dużo, oznacza średnio jedną książkę w tygodniu, ale w życiu wiadomo różnie bywa i różne się zdarzają przypadki lub ciągi niefortunnych zdarzeń uniemożliwiających czytanie jednej książki tygodniowo. Takie jak na przykład moje czytanie „Czarodziejskiej góry” w 2013 roku które pochłonęło mi ponad trzy tygodnie….
A zatem podołanie wyzwaniu „Przeczytam 52 książki w 2015 roku” to też inteligentne planowanie - z oczywistych względów nie można zaplanować przeczytania pięćdziesięciu dwóch "Czarodziejskich gór" w ciągu roku. Trzeba dokonać mądrego wyboru, wprowadzić urozmaiconą dietę czytelniczą, gdzie grube wielostronicowe tomiszcza będą przetykane książkami połykanymi na raz. Pamiętać, że nie tylko o ilość chodzi, ale też o jakość. Nie robić zaległości, które potem trudno nadrobić i które mogą prowadzić do strasznych konsekwencji w postaci rezygnacji z udziału W akcji a nawet ogólnego zniechęcenia i porzucenia czytania w ogóle.
Na blogu będę regularnie zamieszczać rekomendacje odnośnie książek, które warto przeczytać w ramach realizacji wyzwania czytelniczego „Przeczytam 52 książki w 2015 roku” - na tydzień pierwszy polecam wspaniałą książkę "Profesor Stoner", której recenzję zamieściłam niedawno. 
Sama będę zdawała postępy ze swoich zmagań z wyzwaniem. Po Świętach zawsze jestem miło zaopatrzona w książki, zatem na mojej półce czytelniczej stoją: "Perełka" Patricka Modiano (Nobel 2014, niestety wcześniej mi nie znany), "Pod znakiem Saturna" Susan Sontag, "Obywatel Stuhr", wywiad Ewy Winnickiej, "Dyskretny bohater" Mario Vargas Llosy (drugi noblista na liście, styczeń to będzie prawdziwy karnawał literacki!), oraz "Księgi Jakubowe" Olgi Tokarczuk. Te ostatnie budzą strach, ponad 900 stron  (na dodatek strony są numerowane od końca, zaczynamy czytanie na stronie 904, ciekawe skąd i dlaczego taki zabieg...?). A zatem do biegu...gotowi.....start!